Woody Allen ostatnio był trochę zagubiony. Robił filmy lepsze i gorsze, ale jakoś nie mógł wrócić na ten swój dobry, allenowski poziom. Sam chyba też zauważył swój twórczy regres i postanowił dokonać drastycznych zmian. Przeniósł się więc do Londynu, na dobre odciął pępowinę łączącą go z Nowym Jorkiem i znalazł nową muzę. Piękna Scarlett Johansson to chodzące natchnienie i Allen dobrze o tym wiedział, więc dał jej główną rolę, a sam odzyskał scenariuszowo-reżyserski węch.
"Wszystko gra" to nic innego, jak antyczna tragedia w nowych szatach. Połączenie "Zbrodni i kary" z "Windą na szafot" oraz motywem fatum i starym dobrym (czytaj: olśniewająco inteligentnym) Allenem.
Jonathan Rhys Meyers brawurowo odgrywa tu rolę biednego Irlandczyka Chrisa Wiltona, który bardzo chce i w końcu wspina się po szczeblach kariery. Małżeństwo z córką bogatego przedsiębiorcy, ale przede wszystkim wrodzony spryt i przebiegłość pozwalają mu na znaczny awans społeczny. Spryt i przebiegłość nie wykluczają jednak głupoty, a Wilton jest osobą posiadającą znaczne jej zasoby.
Chłopaczek wdaje się w romans i już wszystko ma trafić szlag, ale wtedy do gry ponownie wchodzą spryt i przebiegłość. Pod wozem, na wozie i znowu pod wozem, by wreszcie znaleźć się na wozie. Los płata tu takie figle, że parę razy można osłupieć na widok tych wszystkich niesamowitych zbiegów okoliczności i łutów szczęścia, które zwracają fabułę o 180 stopni.
Allen porządnie wyrzeźbił scenariusz, a w samej końcówce przeszedł samego siebie bawiąc się z widzem i dręcząc go perfekcyjnie zbudowanym napięciem. Oby nie była to jednorazowa zwyżka formy starego mistrza, tylko nowa tradycja.