Zwyczajna przysługa: największa niespodzianka, jaka cię spotka w kinowym fotelu

Pewnie sobie myślicie – patrząc na plakat – że oto kolejny popcornowy dramat, których pełno? Że nudne i przewidywalne? "Zwyczajna przysługa" to rzeczywiście nie jest to, co obiecują w zwiastunie. A to zaskoczenie jest tylko pozytywne.

Zwyczajna przysługa: największa niespodzianka, jaka cię spotka w kinowym fotelu
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Magdalena Drozdek

19.10.2018 | aktual.: 22.10.2018 11:48

To, jak twórcy igrają sobie z widzem na każdym kroku, jest wręcz nieprawdopodobne. "Zwyczajna przysługa", którą od kilku tygodni zapowiadało się w mediach i na eventach z udziałem blogerek modowych, to spora niespodzianka dla widzów. Nawet szkoda, że ta historia nie jest oparta na prawdziwych wydarzeniach. Dalibyśmy wiele, żeby móc poznać Stephanie – matkę, vlogerkę, histeryczkę i tropicielkę kryminalnych zagadek.

Stephanie (w tej roli niezawodna Anna Kendrick)
jest młodą wdową, sama wychowuje synka i – o czym szybko się przekonujemy – jest na skraju bankructwa. Obsesyjnie dba o syna. Chodzi do szkoły, piecze ciastka na każdą okazję i gdy okazji nawet nie ma. Jest tą nadpobudliwą matką, która rozbraja energią każdego innego rodzica, który czasem zwyczajnie ma dość swoich dzieci i próbuje sobie zrobić wolne od życia. Stephanie nie odpuszcza ani na chwilę. Jest przy tym wyjątkowo naiwna.

Szybko daje się wkręcić w relację z Emily (Blake Lively). Blondwłosa piękność nie przejmuje się specjalnie wychowywaniem syna. Pracuje jako dyrektor PR-u u znanego projektanta, utrzymuje dom i rodzinę, kocha dobrze zmrożone martini. A co najważniejsze: ma mnóstwo tajemnic. Nie wiedzieć czemu Emily przekonuje matkę-vlogerkę, że jest jej najlepszą przyjaciółką. Pytanie "po co?", będzie rozbijało się w trakcie seansu co chwilę.

"Zwyczajna przysługa" zaczyna się niewinnie i wydaje się, że od początku wiemy, jak ta historia się skończy. Paul Feig – reżyser filmu – postanowił pójść zupełnie inną drogą, kombinując w scenariuszu tyle, ile się da. Emily wkręca Stephanie w intrygę. Nagle kobieta przepada, a vlogerka próbuje na własną rękę dowiedzieć się, co się stało.

Obraz
© Materiały prasowe

Dwie kobiety, dwa zupełnie różne charaktery. Lively i Kendrick idealnie wpasowały się w te role. Blake musi kusić, podrywać, flirtować. Anna z kolei ma być rozhisteryzowana, spięta, ale i ukrywać swoje własne tajemnice. Obie aktorki są oczywiście najmocniejszymi stronami tego filmu. Skromną w gwiazdy obsadę uzupełnia Nick Young, w roli męża Emily. Aktora poznaliśmy ostatnio w filmie "Bajecznie bogaci Azjaci". Te kilka tygodni temu mówiło się w mediach, że awansował do pierwszej ligi amantów Hollywood. Potwierdza się to i tym razem. Wygląda na to, że Brytyjczyk będzie pojawiał się w filmach bardzo często.

"Zwyczajna przysługa" zaskakuje. Wątki w scenariuszu skaczą jak piłeczka odbijana przez tenisistę. Słodko naiwna. W przypadku innych filmów to pewnie minus. W tym przypadku to duży plus. Twórcy robią wszystko, żebyśmy nie traktowali tej historii poważnie. Gdy doszliśmy już, kto knuje przeciwko komu i po co, nagle wszystko obraca się do góry nogami. A to sprawia, że na "Zwyczajnej przysłudze" trudno się nudzić.

Obraz
© Materiały prasowe

Co ciekawe, na końcu jest mała niespodzianka dla widzów. Można odnieść wrażenie, że ta historia jednak wydarzyła się naprawdę. Twórcy w napisach wyjaśniają, jak potoczyły się dalej losy bohaterów. Nie dajcie się jednak wciągnąć w kolejną intrygę. Film powstał na podstawie książki Dracey Bell o tym samym tytule. Amerykanka napisała tę historię raptem rok temu i był to jej literacki debiut. Nauczycielka z Chicago teraz jest na językach tysięcy widzów. Czy to nie jest właśnie kwintesencja "amerykańskiego snu"?

zwyczajna przysługafilmblake lively
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (3)