Magdalena Michalska-Lankosz: Piractwo niejedno ma imię
Posadźcie mnie do więzienia. Zdarzyło mi się nieraz obejrzeć film ukradziony z Internetu. Nic nie usprawiedliwia przestępstwa, ale zanim zakujecie mnie w dyby, pozwólcie mi powiedzieć, co mam na swoje usprawiedliwienie. Ano to, że mimo wszelkich starań nie znalazłam w Polsce legalnej drogi by owe filmy nabyć.
28.03.2011 11:33
Przykład. Szef zamawia u mnie tekst o aktorze X. Znam, wiedziałam, wiem, proszę bardzo, napiszę. Dochodzę do momentu, w którym chce przywołać scenę z mniej znanego obrazu aktora X. Człowiek jest omylny. Przyswajając takie dawki filmów jakiego musi obejrzeć zawodowy recenzent, nie jest w stanie spamiętać każdego dialogu i każdego ujęcia. Źródła cytatów w sieci roją się od błędów i przeinaczeń, lepiej sprawdzić samemu. Zaglądam więc na strony polskich sklepów internetowych by kupić DVD. Nie ma. Sprawdzam amazon.com. jest owszem, ale w Stanach i wysyłka do Polski potrwa dłużej niż mój szef jest skłonny czekać na artykuł. Telefony do kolegów-fanatyków, którzy rzekomo mają wszystko w swoim domowych filmotekach – kolejny strzał kulą w płot. Oczywiście, powie legalista, czemu uparłam się na ten konkretny cytat. Zamiast podglądać wstydliwie film w sieci trzeba było zmienić pomysł na artykuł. Zgoda. Zatem inny przykład. Jadę na wywiad. Pilnie się przygotowuję, niestety kilka filmów z dorobku reżysera Y znam tylko z
książkowych opisów. Redakcja wydała pokaźną sumę bym mogła spędzić parę godzin z Y, a jego nowy film ponoć uderzająco przypomina ten nieznany mi z 1975 roku. Znana runda honorowa: sklepy, empiki, znajomi… nie ma. Znów pozostaje uśmiech do znajomego pirata i niesmak.
Kiedy pół roku temu przeprowadzałam się do Stanów wiedziałam tylko, że piractwo jest tu ścigane dużo bardziej surowo niż w Polsce i, że podobno to, co u nas nazywa się iTunes Store to marna namiastka serwisu, który oferuje się amerykańskim klientom. Zastana na miejscu sytuacja przerosła moje wszelkie oczekiwania. To był prawdziwy filmowy skarbiec, z którego można było czerpać garściami. Wszystko legalnie i do tego niedrogo. Po pierwsze odkryłam serwis Netflix, który za niecałe 8 dolarów miesięcznie oferuje nieograniczony dostęp do swoich filmów. Zakładając i opłacając jedno konto mam do niego odstęp z komputera, iPhone’a i telewizora. Netflix działa na zasadzie bezpośredniej transmisji z sieci, ma opcję wypożyczania płyt DVD, które są dostarczane do domu klienta. Znajomi korzystający z tej drugiej opcji bardzo ją sobie chwalą. Ja uważam, że jak rewolucja to rewolucja i stawiam wyłącznie na internetową transmisję.
Nie tak dawno pojawiły się wiadomości, że Netflix stał się silna konkurencją dla telewizji kablowych i satelitarnych w Stanach. Wcale mnie to nie dziwi. 8 dolarów miesięcznie, to suma tak śmieszna, że nawet pirat zastanowi się, czy warto po pierwsze ryzykować, a po drugie zwyczajnie zadawać sobie trud ukradzenia filmu z sieci.
Jeśli Netflix nie spełnia wszystkich wymagań kinomaniaka zawsze można skorzystać z nieco droższej opcji, czyli wypożyczalni iTunesa. Ta życzy sobie od 2 do 5 dolarów za jeden film i udostępnia go na 24 godziny. Oferta iTunesa jest bogatsza niż zasoby Netflixa i częściej uaktualniana. Trafiają do niej wszystkie gorące premiery wkrótce po zejściu z ekranów kin. iTunes jest też dużo bardziej pomysłowy niż Netflix. Przed tegorocznymi Oscarami nie tylko udostępniał wiele z nominowanych tytułów, ale miał również specjalne oferty – jak na przykład ulubione filmy nominowanych reżyserów. Stosunkowo niedawno wprowadził usługę, która może wkrótce stać się żyłą złota: „Advance Screening”. Udostępniane są tam filmy przed premierą kinową, a przyjemność kosztuje 10 dolarów, czyli znacznie mniej niż rodzinna wycieczka do multipleksu. Nie ma tu wprawdzie najbardziej oczekiwanych tytułów, ale wszystko jest moim zdaniem kwestią czasu. Jeśli wyjątkowo niefartownym zbiegiem okoliczności waszego ulubionego filmu nie znajdziecie
ani w wypożyczalni iTunes ani w Netfliksie, z pewnością można go kupić w iTunes Store. Ta zabawa jest oczywiście najbardziej kosztowna, ale czasem trudno się powstrzymać.
Wszystko to pięknie brzmi. Tyle tylko, że by skorzystać z tych opcji trzeba mieć amerykańska kartę kredytową, adres w Stanach, a co najważniejsze komputer z amerykańskim IP. Dlaczego? Dlaczego w Polsce byłam zmuszona wstydliwie podkradać filmy w sieci, podczas gdy w Stanach mogę je legalnie obejrzeć za śmieszne sumy? Może dystrybutorzy i artyści zamiast rozdzierać szaty nad polskim piractwem internetowym zawalczyliby o to, by potentaci na rynku telewizji internetowych zainteresowali się wprowadzeniem swoich usług do naszego kraju? Powalczmy o to, by nie być klientami drugiej kategorii.