„Wołyń”: doświadczenie graniczne [RECENZJA]
Trudno otrząsnąć się po kopniaku w twarz, jaki serwuje widzom Wojciech Smarzowski. Seans najnowszego filmu reżysera „Róży”, zaprezentowanego podczas 41. Festiwalu Filmowego w Gdyni, może stać się dla niektórych doświadczeniem granicznym. „Wołyń” to wstrząsający i najbardziej bezkompromisowy polski film, jaki kiedykolwiek trafił na ekrany.
Reżyser nie kryje, że to najtrudniejszy film w jego karierze. Po pierwsze ze względu na rozmach historii, a co się za tym kryje budżet („Wołyń” powstawał niemal pięć lat i został ukończony za pieniądze ze zbiórki), po drugie i najważniejsze – niezwykle delikatną tematykę. Smarzowski wyszedł z tej sytuacji obronną ręką. Świat „Wołynia” nie jest czarno-biały, a reżyser perfekcyjnie waży proporcje. Obok katów mordujących swoich sąsiadów czy duchownych nawołujących do ludobójstwa, po obu stronach pojawiają się Sprawiedliwi, z narażeniem życia ratujący Żydów i Polaków, wbrew wszystkiemu starający się powstrzymać falę wzbierającego nacjonalizmu.
Zdążyliśmy się przyzwyczaić, że w swoich filmach Smarzowski nie ucieka od dosłowności. Jednak w przypadku „Wołynia” niektóre sceny trudno wyprzeć z pamięci. Choćby te, gdzie ukraińscy chłopi podpalają snopek siana ze znajdującym się wewnątrz dzieckiem albo obdzierają ofiarę ze skóry. Obrazy kaźni są makabryczne, trudne do zniesienia i co najistotniejsze, pokazane w skrajnie naturalistyczny sposób. Stanowczo trzeba jednak podkreślić, że twórcy unikają epatowania bezsensownym okrucieństwem. Przemoc w „Wołyniu” eskaluje bardzo powoli, aby wylać się z ekranu w drugiej połowie filmu.
Na każdym kroku widać znakomitą realizację. „Wołyń” w najmniejszym detalu oddaje realia epoki. Szczególnie warto zwrócić uwagę na niebywały pietyzm, z jakim Smarzowski maluje obraz Kresów. Ze scen przedstawiających codzienne życie i obyczaje mieszkańców wsi - m.in. otwierające film oczepiny – bije autentyzm, podkreślany sugestywną, inspirowaną folklorem muzyką Mikołaja Trzaski. „Wołyń” to również doskonałe kreacje, szczególnie ze wskazaniem na Michalinę Łabacz. Debiutująca na ekranie aktorka koncertowo poradziła sobie z rolą Zosi, młodej Polki będącej w centrum makabrycznych wydarzeń.
Jeszcze na długo przed premierą Smarzowski podkreślał, że „Wołyń” ma być mostem, a nie murem w stosunkach polsko-ukraińskich. Przyczynkiem do oczyszczenia relacji, których nie można budować zamiatając niewygodne fakty pod dywan. Ale jego film nie jest jedynie rewizją tragicznych wydarzeń. Dziś „Wołyń” należy odbierać przede wszystkim jako ostrzeżenie przed katastrofalnymi konsekwencjami, jakie niesie ze sobą nacjonalizm. Dlatego w czasach, kiedy świat obrał ostry kurs na prawo, do głosu dochodzą organizacje niekryjące się z faszystowskimi ciągotami, a ofiary wojny nazywane są bydłem, trudno o lepszy moment na wprowadzenia „Wołynia” na ekrany. Niestety.
Ocena: 8/10
Grzegorz Kłos