Aktorzy starzeją się, chorują i jeszcze trzeba im płacić. Hollywood już wie, jak ich zastąpić, rewolucja nadchodzi

Od kilku tygodni w branży filmowej i telewizyjnej trwa zastój powodujący milionowe straty dla produkcyjnych i streamingowych gigantów. Scenarzyści i aktorzy domagają się sprawiedliwych udziałów w zyskach, lepszych płac. Możliwe, że hollywoodzkie tuzy, zamiast szukać kompromisów, szukają rozwiązań, które w przyszłości wykluczą takie strajki. Oraz samych aktorów.

Chris Hemsworth jako Thor i Josh Brolin jako Thanos w "Avengersach"
Chris Hemsworth jako Thor i Josh Brolin jako Thanos w "Avengersach"
Źródło zdjęć: © Marvel
oprac.

Prezentujemy fragment książki "Remake: apokalipsa popkultury" Michała Ochnika, wyd. Znak Horyzont.

Era animowanych aktorów

W 2001 roku Squaresoft, japońskie studio tworzące gry komputerowe, postanowiło podbić Hollywood i zaprezentowało światu pionierską technologię hiperrealistycznej grafiki komputerowej oraz ideę "cyfrowych aktorów" – trójwymiarowych person stworzonych przez artystów, grafików i programistów, które mogłyby z czasem zastąpić żywych aktorów. Aki Ross, jedna z takich cyfrowych aktorek, pojawiła się nawet na okładce magazynu "Maxim", ubrana jedynie w bardzo skąpe fioletowe bikini (rozwój technologiczny rozwojem technologicznym, ale pewne rzeczy – w tym uprzedmiotowianie kobiecych ciał, niezależnie jak prawdziwych – są jednak zasmucająco stałe). Koniem pociągowym tej pionierskiej inicjatywy miał być "Final Fantasy: Wojna dusz", pełnometrażowy film animowany z gatunku science fiction zrealizowany właśnie za pomocą tej techniki.

Idea odrobinę wystraszyła wówczas Screen Actors Guild – amerykański związek zawodowy aktorów – z Tomem Hanksem, wieszczącym rychły schyłek aktorskiej profesji, na czele. Jego czarnowidztwo okazało się jednak odrobinę przedwczesne. Film "Wojna dusz" okazał się przeciętną fantastycznonaukową bajką, która nie zdobyła uznania krytyków ani, co ważniejsze, nie wywołała entuzjazmu publiczności. Przeszedł więc bez echa i uśmiercił ideę Squaresoft, co wpędziło firmę w poważne problemy finansowe. Niedługo później okazało się zresztą, że znacznie tańsza i łatwiejsza do wykorzystania jest inna technologia kreowania realistycznych animowanych postaci: motion caption, polegająca na mapowaniu ruchów prawdziwych aktorów i przenoszeniu tych ruchów do środowiska trójwymiarowego. To sprawiło, że aktorzy mogli odetchnąć z ulgą – nadal byli potrzebni.

Pytanie jednak: na jak długo?

Idea cyfrowego aktora nie zniknęła wraz z finansową porażką "Wojny dusz" całkowicie. Przeciwnie – z punktu widzenia hollywoodzkich producentów taki pomysł wydaje się niezwykle korzystny. Żywy, oddychający aktor generuje przecież problemy: starzeje się, wychodzi z formy, choruje, miewa problemy osobiste i kłopoty z prawem, ma napięty grafik, wywołuje kontrowersje, wypowiada się na tematy publiczne w sposób, który może negatywnie wpłynąć na marketing produkcji… Nie wspominając już o tym, że trzeba mu płacić – a na to poświęca się naprawdę sporą część budżetu. Aktor wygenerowany komputerowo zawsze będzie dostępny i posłuszny, nie będzie wykłócał się o honorarium, nigdy nikogo nie zgwałci ani nie porwie, nie przytyje, nie popełni samobójstwa ani nie przedawkuje narkotyków, nie wypowie ani jednego słowa, które nie zyska wcześniejszej aprobaty studia… Dla hollywoodzkich miliarderów taki układ byłby idealny.

Uchwycić ruch

Wiele wskazuje na to, że dojdziemy do tego prędzej czy później – choć nieco okrężną drogą. Najpierw jednak porozmawiajmy jeszcze o motion capture. Technologia ta znacząco różni się od cyfrowych autorów zaproponowanych przez Squaresoft. O ile Japończycy pracowicie tworzyli wszystkie postacie, ich sposób poruszania się, mimikę czy ekspresję ręcznie (korzystali co najwyżej z nagrań wideo jako punktów odniesienia), o tyle mo-cap polega na naklejeniu na ciało żywego aktora czujników rejestrujących jego ruchy w przestrzeni, które potem przełoży się na trójwymiarowe środowisko jeden do jednego. A więc we "Władcy Pierścieni" w reżyserii Petera Jacksona, w scenach z udziałem Golluma, oglądamy rzeczywistą grę aktorską Andrew Serkisa, którego w postprodukcji "ubrano" w trójwymiarowy kostium Golluma – nie zaś interpretację tej gry aktorskiej wykonaną przez animatorów i grafików.

Ma to kluczowe znaczenie, ponieważ pomaga zminimalizować efekt tak zwanej doliny niesamowitości, czyli sytuacji, w której realistyczna animacja wydaje się odrzucająca, ponieważ nasz ludzki umysł podświadomie rejestruje drobne niedoskonałości w pozornie naturalnych ruchach animowanej postaci. W uproszczonych albo stylizowanych animacjach to nie problem, ponieważ wiemy, że to, co oglądamy, jest symboliczną prezentacją rzeczywistości. W realistycznej animacji, dążącej do możliwie najwierniejszego odzwierciedlenia rzeczywistości, te drobne różnice alarmują umysł widza, że patrzy on na iluzję, a to niweczy efekt końcowy.

Technologia mo-cap na Joshu Brolinie
Technologia mo-cap na Joshu Brolinie© Marvel

Nie trzeba wiele. Uśmiech trwający o ułamek sekundy za długo, niezsynchronizowany ruch gałek ocznych albo odrobinę zbyt sztywne ruchy ramion – i już mózg odbiera sygnał, że coś jest nie tak. Za tym idzie bliżej nieokreślony dyskomfort psujący przyjemność z seansu. Motion capture jest zatem sposobem na ominięcie – albo przynajmniej zminimalizowanie – tego problemu. Zamiast od podstaw tworzyć animację i ryzykować, że będzie ona wyglądała nienaturalnie, można nałożyć tę animację na materiał nagrany kamerą. To właśnie dzięki temu kosmiczny tytan Thanos w serii filmów o Avengersach wygląda i zachowuje się tak realistycznie – ponieważ nie powstał na podstawie gry aktorskiej Josha Brolina, ale rzeczywiście gra go Josh Brolin. Po odegraniu wszystkich scen graficy po prostu zmienili go w olbrzymiego ciemnogranatowego kosmitę o pofałdowanym podbródku.

To z kolei daje producentom znacznie więcej możliwości. Jeśli można namalować cyfrową wersję Josha Brolina (albo Andy’ego Serkisa, albo Toma Cruise’a, albo kogokolwiek) na prawdziwym Joshu Brolinie, równie dobrze można namalować go na kimkolwiek. A to być może wyeliminuje konieczność zatrudniania prawdziwego Josha Brolina. I wiele wskazuje na to, że Hollywood drobnymi krokami porusza się w tym właśnie kierunku.

"Remake: apokalipsa popkultury" Michał Ochnik
"Remake: apokalipsa popkultury" Michał Ochnik© Znak Horyzont
Źródło artykułu:WP Film
sztuczna inteligencjaAIstrajk
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (22)