"Ant-Man": Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza [RECENZJA]

Ależ to musi być satysfakcja. Kiedy przed laty Stan Lee siedział w zadymionych i zalatujących skwaśniałą kawą pokojach konferencyjnych, próbując przekonać kolejnych właścicieli Marvela o konieczności zekranizowania komiksu z Człowiekiem-Mrówką, traktowano go jako pociesznego dziadka, a za plecami zapewne stukano się w głowy. Architekt sukcesu wydawniczego firmy – a przynajmniej jeden z nich – skazał się na zsyłkę do Hollywood, gdzie miał żarliwie lobbować na rzecz stworzonego przez siebie panteonu cudaków w krzykliwych trykotach.

Nie wyszło. Stan Lee niczego nie wskórał. Za to dzisiaj Marvel Studios wypuszcza kilka blockbusterów rocznie, które, o ironio, wyprzedziły popularnością komiksy, a kolejny etap zamyka nic innego, jak film, cytując mistrza Richarda Mathesona, o człowieku, który się nieprawdopodobnie zmniejsza.

"Ant-Man": Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza [RECENZJA]

Popkulturowy ciężar, jaki dźwigają na swoich barkach kolejne propozycje Marvela, może wydać się nieznośny; każdy film amerykańskiego studia niesie ze sobą spory bagaż skojarzeń prędko przedzierzgających się w fanowskie wymagania. Grunt to potrafić może nie tyle pokazać środkowy palec, ile wykonać ostry skręt na łagodnym zakręcie, jak chociażby przy „Strażnikach galaktyki”, którzy brawurowo wyłamali się z szablonu kina superbohaterskiego. Przy „Ant-Manie” prace nie szły jednak tak gładko, reżyser Edgar Wright odszedł ze względu na mityczne „różnice artystyczne” (pozostał jednak producentem) i powstała obawa, że film będzie odbity od sztancy i to wtedy, gdy słychać coraz śmielsze narzekania na zachowawczość Marvela. Ale nic z tych rzeczy.

Ba, cała ta superbohaterszczyzna wydaje się w "Ant-Manie" naddatkiem, często zresztą zbędnym, jakby reżyserowi siedział nad głową przygryzający cygaro producent i kazał dorzucić scenę tu i scenę tam. Peyton Reed wydaje się kompletnie wyluzowany przy dynamicznych sekwencjach humorystycznych, naparzanki na pięści – których jest tu nadzwyczaj niewiele – odhaczając jakby z czystego obowiązku. „Ant-Mana” rozpiął gdzieś pomiędzy heist-movie (filmem o przekręcie) a kameralną historyjką o narodzinach bohatera, Scotta Langa, złodzieja o gołębim sercu, który pod okiem mentora Hanka Pyma przeniknąć ma do serca złowieszczej korporacji. Intryga jest tu stosunkowo kameralna, bo zagrożenie dla świata próbuje się zdusić już w zarodku, szalenie prosta, nakreślona grubą krechą, pędząca na złamanie karku, co służy uwypukleniu aspektu komediowego i pozwala na zaaranżowanie śmiałych koncepcyjnie sytuacji. Reed świadomie nie ucieka od obowiązkowego schematu
gatunkowego, pokazując cały „skok” od fazy planowania do fazy wykonania, dzieląc kompanów Langa zgodnie z typami (mięśniak, komputerowiec, cwaniaczek), z tym że zamiast pistoletów i pieniędzy, gra się tutaj za pomocą technologicznych nowinek pozwalających dorosłemu człowiekowi nie tylko zmniejszyć się do rozmiarów owada, ale i kontrolować mrówki siłą umysłu. Brzmi karkołomnie i co najmniej głupkowato, nawet elastyczna komiksowa konwencja zostaje naciągnięta do granic możliwości niczym guma, lecz Reedowi rzadko ten eklektyczny scenariusz wymyka się z rąk i nawet na moment nie traci kontroli nad filmem.

Zadziwiająco wycofany jest Paul Rudd jako Scott Lang, szczególnie na tle ekspresyjnych kumpli z paczki – Michael Peña to odkrycie tego filmu, facet praktycznie kradnie show z drugiego planu – i charyzmatycznego Michela Douglasa, który świetnie bawi się rolą starzejącego się eksbohatera, ale obsada sprawnie się dopełnia. Chwilami czuć, że Reed ledwie radzi sobie z okiełznaniem „Ant-Mana”, a niektóre sceny mało mu się nie posypały, ale może odetchnąć z ulgą i otrzeć z czoła pot.

Marvel, you did it again.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (1)