Bartosz Żurawiecki: Nuda rewolucji
Nie bardzo wiem, jaki cel przyświecał Stevenowi Soderberghowi – reżyserowi, który mniej lub bardziej zgrabnie lawiruje między czystą komercją a produkcjami ambitnymi - gdy brał się za realizację sążnistej, bo ponad czterogodzinnej, biografii Ernesta „Che“ Guevary.
Może zagadkę wyjaśni część druga, która ma trafić do polskich kin we wrześniu? Na razie, od ubiegłego piątku, możemy oglądać część pierwszą, nie sądzę jednak, by zrobiła ona w Polsce furorę – nie nasza historia, nie nasza ikona, a poza tym komuna dotknęła nas tak mocno, że raczej nie jesteśmy w stanie entuzjastycznie i bezkrytycznie przyjąć popularnego na Zachodzie mitu „Che“ (mimo reklamowych wysiłków pewnej sieci komórkowej).
Podobno Soderbergh chciał przybliżyć młodym ludziom postać, której wizerunek noszą na koszulkach, a którą jedynie mgliście kojarzą z jakimś buntem i jakąś rewolucją. Wygląda jednak na to, że sam ma zbyt wielki „szacun“ dla Che, by odważyć się pokazać pełną o nim prawdę, a więc opowiedzieć także o zbrodniczej stronie jego działalności.
Już zresztą sam pomysł, by oprzeć scenariusz na wspomnieniach Guevary z rewolucji kubańskiej i wiernie je w filmie odwzorować, był chybiony. Wiadomo, że w autobiograficznej książce nikt, a zwłaszcza upojeni władzą i wielkością wojownicy, nie będą siebie stawiać w złym świetle czy rozpamiętywać własne porażki.
Owszem, lubiane przeze mnie „Dzienniki motocyklowe“ Waltera Sallesa także są adaptacją zapisków Guevary, ale z okresu młodzieńczego, kiedy jeszcze nie w głowie mu była polityka, a zwłaszcza rewolucja. Dwóch sympatycznych młodych ludzi przemierza w tym filmie Amerykę Południową, poznając jej prawdziwe oblicze, biedę i niedole, można nawet podczas oglądania zapomnieć, że jeden z nich chwyci wkrótce za broń i narobi niezłego zamieszania. U Soderbergha zapomnieć już się o tym nie da, choć paradoksalnie, byłoby lepiej dla mitu „Che“, gdyby się nie dało. Film bowiem, owszem, pokazuje Guevarę jako świetnego stratega i sprawiedliwego dowódcę (w jednej scenie skazuje on na rozstrzelanie swoich podwładnych, ale jest to słuszny gniew, bowiem żołnierze gwałcili córki wieśniaków), lecz jest przy okazji niemożebnie nudny. Idą i idą przez tą dżunglę w kierunku Hawany. Toczą ideowe rozmowy, czasami strzelą, czasami zachorują i to właściwie byłoby na tyle.
Odechciewa się robienia jakiejkolwiek rewolucji, skoro to taka długa i mozolna praca. Ciekawa jest koncepcja zdjęć (zresztą też autorstwa Soderbergha), bowiem nie ma w nich prawie bliskich planów, aktorzy się starają, ale dręczące pytanie „po co?“ pozostaje bez odpowiedzi. Nie kryje się ona także w czarno-białych, stylizowanych na dokument sekwencjach pobytu Che Guevary – już jako kubańskiego przywódcy - w siedzibie ONZ, które przerywają co jakiś czas kolorową relację z drogi do rewolucji.
Jeden tylko fragment filmu wyrwał mnie z półsnu, a nawet ukłuł boleśnie niczym bagnet. Ten, w którym nasz bohater wyzywa swoich żołnierzy od ciot i każe wszystkim tchórzom albo słabeuszom się wynosić. Tu przez moment widać prawdziwą twarz rewolucji czynionej rzekomo w imieniu skrzywdzonych, poniżonych i dyskryminowanych, a tak naprawdę będącej popisem siły, która nie zna współczucia. Dalsze dzieje Kuby tezę tę potwierdzają.
To jednak zaledwie jedna scena. Może w kolejnej części, pokazującej nieudane próby przeszczepienia rewolucji w Boliwii i śmierć Che Guevary, wątek ten zostanie rozwinięty? Ale, prawdę powiedziawszy, jakoś mi się nie chce dalszego ciągu oglądać. A Wam?