Ciekaw jestem, jakie *Ken Loach stosuje używki, że pozostaje w tak znakomitej formie. Mimo upływu lat nie traci ani krztyny wigoru. Podczas gdy wielu innych twórców w wieku zaawansowanym zaczyna kręcić stetryczałe knoty, jego filmy aż kipią animuszem, dowcipem, żywotnością. Wyróżniają się też niezwykle trzeźwym spojrzeniem na ludzi i rzeczywistość. Nie wiem, może to lewicowość, którą Loach zawsze deklarował, tak konserwuje?*
Trzeźwość charakteryzuje także jego nowy film i to wbrew tytułowi – „Whisky dla aniołów” – oraz wbrew głównemu motywowi, jakim jest polowanie na beczkę irlandzkiego trunku wyjątkowej klasy. Myśliwi to czwórka wyrzutków społecznych przechodzących właśnie proces resocjalizacji, którego jeden z elementów stanowi kurs degustacji whisky. Główny bohater, Robbie (gra go znaleziony na ulicy Paul Brannigan o życiorysie podobnym co jego postać, za chwilę pojawi się w filmie „Under the Skin” u boku Scarlett Johansson) nie należy z początku do osób budzących naszą sympatię. Prawdę powiedziawszy, niezły z niego palant. Ciężko pobił młodego chłopaka, ledwo uniknął więzienia. Gdy jednak Robbiemu rodzi się dziecko, postanawia on nad jego łóżeczkiem poprawę i obiecuje maleństwu, że stworzy mu szansę na lepsze życie niż to, które sam dotąd wiódł. A droga do owego lepszego życia wieść będzie poprzez… kradzież wspomnianej wielowiekowej whisky. Niezbyt to
„resocjalizująca” i cnotliwa metoda, ale też przewrotność twórców filmu polega na tym, że pokazują, iż moralną intencję da się zrealizować wyłącznie niemoralnymi środkami. Tutaj, na tej Ziemi ciężko być aniołem. Bo jak biedak ma zdobyć pieniądze i pomyślność w aberracyjnym świecie, w którym butelka jakiejś cieczy jest wielokrotnie więcej warta niż ludzkie życie?
Można zarzucać Loachowi (i to by się nieco kłóciło z argumentem o trzeźwości jego spojrzenia), że nazbyt łagodnie i życzliwie traktuje osoby o, jakby nie było, kryminalnych inklinacjach. Nigdy zresztą twórca nie krył tego, że trzyma sztamę z dołami społecznymi, z wykluczonymi, z proletariatem. Trzeba zresztą wziąć tu poprawkę na dwie rzeczy. Po pierwsze – porusza się Loach po terytorium królestwa Wielkiej Brytanii, gdzie od wieków trwają rozmaite podziały i uprzedzenia klasowe. Doszły teraz do nich problemy wynikające z imigracji i ekonomicznych nierówności korporacyjnego kapitalizmu. Po drugie – w „Whisky dla aniołów” twórcy korzystają z konwencji opowieści łotrzykowskich, w których maluczkim udaje się - dzięki sprytowi i szczęśliwym zbiegom okoliczności - przechytrzyć możnych i wpływowych. Oraz, jak u Loacha, nadętych i snobistycznych.
Od 1996 roku, od filmu „Pieśń Carli” Ken Loach współpracuje ze scenarzystą Paulem Laverty i jest to bardzo udana kooperacja. Razem stworzyli m.in. „Jestem Joe”, „Polaka potrzebnego od zaraz”, „Szukając Eryka”. Laverty ma świetny słuch do dialogów, wyczucie komizmu sytuacyjnego i słownego, potrafi tworzyć wielowymiarowe postacie. Może to niezbyt uczciwe porównanie, ale zestawmy sobie „Whisky…” z tak teraz u nas popularnym, skądinąd niezłym i także rozgrywającym się w społecznych nizinach, filmem Leszka Dawida. Szybko dostrzeżemy, w którym z tych dzieł więcej jest „krwi i kości”. Od samego początku, co najmniej od wybornej sceny przemowy „Pana Boga” do mężczyzny na torach kupujemy whisky, którą nas raczą Loach z Lavertym. A potem, na przemian śmiejemy się i emocjonujemy perypetiami czwórki świrów.
Pozostaje mi jeszcze wyjaśnić tytuł. Otóż, chodzi tutaj o odrobinę alkoholu, którą zostawia się aniołom do degustacji i w ten sposób zyskuje ich przychylność. Bo czasy teraz takie, że nawet anioły muszą się napić, by jakoś przetrwać.