Magazyn WP FilmBorys Szyc: Tydzień na zmianę osobowości

Borys Szyc: Tydzień na zmianę osobowości

Borys Szycurodził się 4 września 1978 roku w Łodzi. Jest absolwentem warszawskiej Akademii Teatralnej. Po studiach związał się z Teatrem Współczesnym. W kinie dobrze przyjęto jego role w „Symetrii”, Vincim i Pręgach, jednak prawdziwą popularność zdobył dzięki roli Kruszona w Oficerze, serialu TVP. Rewelacyjny był w komediach: Testosteron i Lejdis, oraz niedawno w Wojnie polsko-ruskiej pod flagą białoczerwoną.

Borys Szyc: Tydzień na zmianę osobowości

16.10.2009 15:12

Łukasz Maciejewski: „Aktorstwo jest zawodem wymyślonym dla mnie”. Kto to powiedział?
Borys Szyc: Skoro pytasz, to pewnie ja... (śmiech)
.

ŁM: Twoja wypowiedź z wywiadu, którego udzieliłeś mi pięć lat temu.
BSz: W Krakowie.
ŁM: Dobrze to wspominam. Pierwsze dni zdjęciowe „Vinciego” Machulskiego: byłeś wtedy aktorem rozpoznawalnym, ale niezbyt jeszcze znanym. Płynęliśmy we trójkę – razem z Kamillą Baar – stateczkiem po Wiśle, z widokiem na Wawel, i rozmawialiśmy o planach, o waszych i moich marzeniach. To był chyba jeden z pierwszych dużych wywiadów, jakiego udzieliłeś.
BSz: Zdecydowanie pierwszy.
ŁM: Pięć lat minęło jak jeden dzień. Dorobiłeś się sławy, i – jak widzę – bicepsów.
BSz: Przede wszystkim mam córkę.
ŁM: Ale dalej jest fajnie?
BSz: No pewnie. Imperatyw pozostał. Poza tym robię to, co mnie cieszy. Trudno o lepszy scenariusz.
ŁM: Od początku, od pierwszych ról i tak zwanych występów publicznych, odbiegałeś od przyjętego wzorca. Mniej kłamałeś od kolegów. Mówiłeś na przykład głośno: „jestem najlepszy”, zamiast wyznawać skromnie, że musisz się jeszcze sporo nauczyć.
BSz: Ciągle staram się nie kłamać. Ale od tego czasu trochę się uspokoiłem. Nie jestem już taki butny. Sądzę zresztą, że te moje bezczelne deklaracje sprzed kilku lat wynikały w gruncie rzeczy z niepewności. Mówiąc, że jestem wspaniały, asekurowa- łem się przed paraliżującym strachem, że jest inaczej.
ŁM: Taka postawa tłumaczy trochę, dlaczego jest ciebie w kinie (i w mediach) tak dużo. Czasami wydaje się, że za dużo, ale tym, którzy uważają, że nie przebierasz w propozycjach, polecam lekturę filmografii Szyca. Lista tytułów, w których zagrałeś, naprawdę układa się w sensowną całość. Kompletnie różne role, style, reżyserzy. Strategia czy przypadek?
BSz: 50 na 50 procent. Staram się różnicować role, nie wszystkie propozycje przyjmuję, ale w zeszłym roku dostałem tyle ciekawych scenariuszy do czytania, że w zasadzie nie było się nad czym zastanawiać. Większość ról zagrał em nie z zachłanności, tylko w nadziei na fantastyczne spotkanie. Dzięki temu pojawi- łem się w nowych filmach Zanussiego, Wójcika, Pawicy i Szody, Morgensterna, Żuławskiego i Falka. Inne osobowości, odmienne konwencje, metryka i estetyka. Grzechem byłoby z tego zrezygnować.
ŁM: Mówimy o sześciu filmach, kręconych w zasadzie jeden po drugim, w tym o czterech głównych rolach. Do tego dochodzi jeszcze praca w teatrze. Nie przeginasz?
BSz: Być może trochę przegiąłem, trochę się wypompowałem. Momentem, w którym zrozumiał em, że jednak muszę zwolnić, była świadomość, że przestaje mi się chcieć. Jestem na tyle zmęczony, że tracę motywację do pracy. Po prostu nie mam więcej siły.
ŁM: No i, jak widzę, w te pędy poszedłeś na siłownię (śmiech).
BSz: Nie, klata to ocalałe resztki z treningów do „Wojny polsko-ruskiej”. Niestety, trochę się zaniedbałem. Bo los, że tak powiem, w odpowiednim momencie przyszedł mi z pomocą. Po hardkorowym 2008 roku, w 2009 nie miałem zbyt wielu propozycji, w związku z tym mogłem w końcu pojeździć po świecie, wydać trochę kasy, a nie tylko ją kumulować.
ŁM: Gdzie byłeś?
BSz: Na Karaibach, we Włoszech, Grecji, Anglii… W końcu pojechałem na narty. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów miałem w tym roku normalnego sylwestra, bo dotychczas 31 grudnia zawsze występowałem w teatrze. W międzyczasie w różnych miejscach w Europie kręciliśmy z Wojtkiem Wójcikiem przyjemny film („Randka w ciemno” – przyp. ¸M). Wyliczyłem, że w maju tego roku leciałem samolotem 26 razy. Znowu naładował em baterie.
ŁM: Raczej rozładowałeś. 26 razy samolotem! Chyba bym umarł.
BSz: Nie, mnie to kręci. Oczywiście, jestem stąd, z Polski, ale nikt nie wydusi ode mnie płomiennych, politycznie poprawnych, patriotycznych laurek. Przede wszystkim czuję się obywatelem świata. Jestem kosmopolitą. Nie przywiązuję się do miejsca – mój świat to ludzie, którzy w danym momencie życia motywują mnie, fascynują albo kochają.
ŁM: Aktorowi filmowemu w ogóle chyba ciężko przywiązywać się do jednego miejsca.
BSz: To niemożliwe.
ŁM: „Enena” Feliksa Falka kręciliście we Wrocławiu.
BSz: Tak, jednak podejrzewam, że niektórzy widzowie będą zaskoczeni. W filmie nie zobaczymy ślicznego Wrocławia z pocztówki, tylko miasto zgnębione wielką, tragiczną w skutkach powodzią z 1997 roku. Autor zdjęć, Arek Tomiak, znakomicie moim zdaniem wygrał operatorsko wszystkie odcienie szarości i smutku tamtego okresu. Powódź nadaje filmowi klimat. Widzimy Wrocław zalany deszczem, mokry, z walającymi się workami z piaskiem leżącymi pokotem na ulicach, z ludźmi w kaloszach. Spleen.
ŁM: Z telewizyjnych relacji z 1997 roku pamiętam na przykład Marię Wiernikowską stojącą po pas w wodzie, albo Gucwińskich rozpaczających nad zagładą dzieła ich życia – Ogrodu Zoologicznego…
BSz: Wszyscy to oglądaliśmy. W filmie wykorzystane zostały również archiwalne zdjęcia, wśród których znalazła się także malownicza scena oparta na prawdziwym zdarzeniu, kiedy podczas powodzi ewakuowany został cały szpital psychiatryczny. To robi wrażenie. ściana wody, smród i wilgoć, wariatkowo, zdezorientowani lekarze…
ŁM: Powódź we Wrocławiu jest w filmie Falka tłem dla osobliwego, psychologicznego thrillera. W „Enenie” grasz zafascynowanego swoim pacjentem psychiatrę – Konstantego Grota. Niezła wolta po Silnym w „Wojnie polsko-ruskiej”.
BSz: Miałem dokładnie tydzień na zmianę osobowości. Na wyplucie z siebie „dresa” i wejście w rolę intelektualisty.
ŁM: Stąd pewnie odważna peruka, którą nosisz w filmie. Włosy nie zdążyłyby odrosnąć.
BSz: Jasne. A skoro zdecydowaliśmy się na perukę, uważałem, że bez sensu byłoby dublowanie mojej naturalnej fryzury – w tej sytuacji wymyśliliśmy coś ekstra: połączenie afro surfera z fryzem wykształciucha.
ŁM: Dobry pomysł. Włosy do ramion natychmiast sytuują twojego bohatera charakterologicznie. Wiemy już, że Grot nie będzie typowym psychiatrą.
BSz: Bo on jest pomiędzy skrajnościami. Z jednej strony to odpowiedzialny, ambitny i utalentowany lekarz, a także dobry mąż i ojciec, z drugiej drzemie w nim pewna doza autodestrukcji czy nawet szaleństwa. A w momencie, kiedy wbrew woli rodziny decyduje się zabrać ze szpitala jednego z pacjentów, Pawła Płockiego, który przypomina mu zmarłego niedawno ojca, domyślamy się, że Grot jest facetem, którego stać na wszystko. To ryzykant.
ŁM: Profesjonalizm wymaga od Grota racjonalizmu i empatii, tymczasem serce ciągnie go w stronę ciemnej i tajemniczej strony osobowości.
BSz: Nie rozumiem ludzi, którzy kierują się wyłącznie odgórnymi zasadami albo zakazami. To musi być potworny kierat. W swoich wyborach wielokrotnie wyłączałem rozum, włączałem serce. Popełniałem przy tym błę- dy. Ale to były fajne błędy.
ŁM: Panie i panowie zasznurowani wewnętrznie i zewnętrznie są niewidzialni. W ogóle ich nie zauważamy.
BSz: A o ludziach porywczych, namiętnych i niefrasobliwych pisze się książki, kręci filmy, maluje obrazy. Są obrazem współczesnych romantyków. Uśmiechamy się na ich widok.
ŁM: Uśmiechamy się na widok Grota?
BSz: Rozumiemy go. Działa wbrew wszystkim. Podejmując ruch, który nie może być zaakceptowany przez nikogo, ryzykuje całą swoją młodą karierę, gra va banque. Ale nie robi tego z wyrachowania. Grot idzie za głosem serca.
ŁM: Ale to nie tylko odwaga, także brawura i brak dyscypliny. Psychiatrom nie wolno wchodzić w bliskie relacje z pacjentami, tym bardziej zapraszać ich do własnego mieszkania.
BSz: Dlatego w moim bohaterze wszystko się kotłuje – zwątpienie i pewność, że jednak za wszelką cenę musi rozwikłać tajemnic ę Płockiego.
ŁM: Grot nie jest do końca przekonany, że chory jest naprawdę chory. W pewnym momencie pyta Płockiego, czy przypadkiem nie stylizuje się na bohatera „Lotu nad kukułczym gniazdem”.
BSz: Myślę, że nie tylko psychiatrzy często zadają sobie pytanie, kto tak naprawdę jest w tym świecie chory, a kto zdrowy…
ŁM: „Enen” to twoje pierwsze spotkanie z Feliksem Falkiem, mieliście pracować jednak już przy „Komorniku”.
BSz: Tak, były takie plany. Zmieniła się jednak wizja roli i ostatecznie w filmie zagrał Andrzej Chyra. Po kilku latach Falk, proponując mi rolę w „Enenie”, powiedział, że nadal mnie ceni i chciałby ze mną pracować, poza tym wierzy, że uda mu się diametralnie zmienić mój wizerunek.
ŁM: Udało się?
BSz: Musiałbyś zadzwonić do reżysera. W każdym razie bardzo się starałem.
ŁM: „Enen” Feliksa Falka jest idealnym pretekstem, żeby porozmawiać o tym, jak być (popularnym) aktorem i nie zwariować. Temat w sam raz dla Szyca.
BSz: Myślę, że trzeba po prostu ostro zasuwać i nie pozwalać, żeby świat zewnętrzny przenikał do ciebie w zbyt dużych dawkach. Zapasiewicz wciąż powtarzał, że widz nie musi wiedzieć, jaką aktor je zupę i z kim sypia.
ŁM: I kto to mówi!
BSz: Ja to mówię.
ŁM: Ale przecież bardzo łatwo – np. z netu, dowiedzieć się, jaką kuchnię preferujesz albo kto jest aktualną panią twojego serca.
BSz: Nie mam na to wpływu. śledzą mnie, piszą bzdury. Gdybym czytał wszystko, co się wypisuje na mój temat, pewnie bym zwariował.
ŁM: Nie czytasz?
BSz: Nie. Ale i tak najbardziej „barwne” kawał ki szybko docierają do mnie poprzez „przyjaciół”, którzy nie potrafią oprzeć się przyjemności podesłania mi mejla z linkiem do „Faktu” i z komentarzem: „Nie wierzę, przeczytaj”. Albo: „Zobacz, jakie to zabawne”. Mnie nie jest do śmiechu.
ŁM: Nie zatrzymasz tej magmy. Jesteś bardzo popularny, jesteś gwiazdą.
BSz: Miałem różne etapy w życiu. Najpierw to było szczeniackie zachłyśnięcie się „entertainmentem”, komentarzami, forami netowymi na mój temat, potem – druga skrajność – zaczynałem mieć manię prześladowczą, wciąż wydawało mi się, że ktoś za mną chodzi. Dzisiaj jest ok. Mam kompletny luz. Zlewam to.
ŁM: Twój typ osobowościowy – równiacha, wymarzony kolega, sprawia, że prawie każdemu wydaje się, że dobrze cię zna. Co trzeci cię kocha, co 10. – nienawidzi.
BSz: W przeciwieństwie do „miłości”, ludzie nie afiszują się z nienawiścią, ale za to internet jest coraz ciekawszym ściekiem. „Fani” czują się bezpieczniej, bo są anonimowi. Mog ę o sobie przeczytać wszystkie najgorsze rzeczy. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że nikogo nie oszczędzają. Wszyscy to…
ŁM: …cioty, silikony, Żydy…
BSz: O, bardzo często pojawiają się antysemickie komenty pod moim adresem.
ŁM: Nie wyglądasz na Żyda (śmiech).
BSz: Gdybym odkrył swój rodowód żydowski, chętnie objawiłbym światu tę superwiadomość. To byłoby wyróżnienie, nie powód do wstydu.
ŁM: W każdym razie Borys Szyc nie jest na pewno zjawiskiem neutralnym. Gospodarze programów telewizyjnych, dziennikarze przeprowadzający z tobą wywiady oczekują zawsze tego samego – mocnych wrażeń, kontrowersji, ekspresji. Smutny Szyc nie istnieje.
BSz: A może nie chce istnieć na widoku publicznym?
ŁM: Rzeczywiście, świetnie grasz w wywiadach luzaka, ale tak naprawdę jesteś dosyć zamknięty i doskonale panujesz nad tym, czego nie chcesz o sobie powiedzieć.
BSz: Lubię słowo „profesjonalizm”. Mieści się w nim również umiejętność kontaktów z mediami. Masz rację, dosyć rygorystycznie to wszystko kontroluję. Na pewno nikt nie zmusi mnie do spowiedzi na łamach gazet. Nie będę fotografował się z córką ani opowiadał o bliskich mi osobach. Niestety, jestem śledzony i wystarczy, że jeden raz spotkam się z kimŹ w miejscu publicznym, a nazajutrz taka informacja jest już we wszystkich szmatł awcach. Moja rodzina, dziewczyny, źle sobie z tym radzą. Ale ja już wiem, że to głupota. Sztuczny, wymyślony świat.
ŁM: Długo trwało, zanim to zrozumiałeś?
BSz: Chwilę mi zajęło. Jako bardzo młody człowiek zostałem wrzucony na naprawdę głęboką wodę. Sława, pieniądze, laski. Mo- że się od tego przewrócić w głowie. Można się rozchlać, rozćpać albo rozkabotynić. By- łem blisko.
ŁM: Kto ci pomógł?
BSz: Na pewno córka diametralnie zmieniła mój świat. Poza tym udało mi się zadać sobie na serio podstawowe, ocierające się o banał, pytania. Kim jestem, po co, dlaczego.
ŁM: To nie jest banał.
BSz: Pytania bez odpowiedzi, ale można tak pytać w nieskończoność. Kiedy poczułem, że się rozjeżdżam, zwróciłem się o pomoc do kogoś w rodzaju „life coacha”, bardzo mądrej osoby, która pomogła mi ustawić pewne rzeczy w życiu we właściwiej hierarchii. Zmieniłem się. Nie łażę już tam, gdzie mnie tylko zapraszają. Nie spotykam się z ludźmi, którzy nie wnieśli nic ważnego do mojego życia, mocno ograniczyłem liczbę znajomych i tak zwanych przyjaciół, poza tym jestem abstynentem. Ale wierz mi, również w takim podejściu do życia można zachować otwarty umysł. Można być wesołym.
ŁM: No właśnie, nie chciałbym, żebyś wypadł w tej rozmowie zbyt serio, bo to przecież nie jest prawda. Szyc na planie „Enena” oraz Szyc rozmawiający teraz ze mną w „Czułym Barbarzyńcy” to (prawie) ten sam gość. Przebojowy, odważny, dowcipny.
BSz: Nie ma dwóch Szyców, to wciąż ten sam koleś. Uwielbiam być na świeczniku. Od dzieciństwa nie potrafiłem tego opanować. Na dyskotekach w podstawówce musiałem być zawsze w centrum uwagi. Michael Jackson, słynne kroczki – te sprawy (śmiech). Chodziło o to, żeby wszyscy się na mnie gapili. No i miałem tę satysfakcję.
ŁM: Lubisz, jak na ciebie patrzą, jak cię słuchają?
BSz: Nawet w trakcie spotkań towarzyskich dostawałem jakiejś wściekłej adrenaliny. Wytworzyłem taką sytuację, że wszyscy oczekiwali ode mnie najzabawniejszych kawał ów, najmocniejszych doznań, a efekt był taki, że wracałem z imprezy ze znajomymi wypluty jak po trzygodzinnym spektaklu. Na szczęście trochę się uspokoiłem.
ŁM: A moraliści z bożej łaski współczują ci, że w „Wojnie polsko-ruskiej” musiałeś, biedaku, pokazać fiuta.
BSz: Latanie na golasa sprawia mi przyjemność. No problem. Ekshibicjonizm fizyczny nie jest niczym przerażającym, w przeciwieństwie do zdarcia blokady psychicznej. To o wiele trudniejsze. A ja nie chcę i nie potrafię udawać. Jeżeli mam w filmie scenę płaczu, ryczę naprawdę. Tylko wtedy to ma sens.
ŁM: Pięć lat temu spotkaliśmy się na planie „Vinciego”. Byłeś wtedy świeżo po „Symetrii” Niewolskiego, na fali wznoszącej. Kolejne sezony przyniosły jednak sporo rozczarowań. Prawdę mówiąc, trochę w ciebie zwątpiłem. Wydawało mi się, że idziesz w sprawdzone grepsy, w fanfaronadę. I nagle nastąpił przełom – chaplinowski Józef K. w „Procesie” Kafki w teatrze Współczesnym, znakomite role w „Wojnie polsko-ruskiej”, „Enenie”, „Handlarzu cudów”.
BSz: To taki zawód. Czekasz, czekasz – nic, i naraz pojawiają się wartościowe propozycje. Nie jedna, tylko kilka.
ŁM: We wrześniu, obok „Enena” Falka, do kin wchodzi także nowy film Janusza Morgensterna „Mniejsze zło”. Grasz Mareczka.
BSz: Szansa spotkania się na planie z Januszem Morgensternem była spełnieniem marzeń. „Jowita”, „Do widzenia, do jutra…”, „Trzeba zabić tę miłość” – klasyka najlepszego polskiego kina. To Morgenstern wymyślił przecież Cybulskiego w „Popiele i diamencie”, to jemu zawdzięczamy Hansa Klossa. Najpiękniejsze było jednak to, że na planie Janusz Morgenstern jest wciąż tym samym, tryskającym energią młodzieńcem. Sypał anegdotami, cieszył się naszą obecnością. Patrząc na niego, odczuwało się doskonale, że to, co robi, autentycznie sprawia mu przyjemność. Człowiek filmu.
ŁM: A co z twoją płytą? Co jakiś czas pojawiają się zapowiedzi i nic z tego nie wynika. Mnie to się kojarzy raczej z zawodzeniem Kasi Skrzyneckiej.
BSz: No coś ty. żadna piosenka aktorska. Rockowe covery. Poza tym dopiero jak widzę mikrofon, dostaję pierdolca. Moim marzeniem jest stanąć przed stutysięczną widownią i zaśpiewać. Jak Bono.
ŁM: A potrafisz śpiewać, czy tylko grasz, że umiesz?
BSz: Trudno się przechwalać... Musisz posłuchać.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)