Epicki film. Zupełne zaprzeczenie amerykańskiego snu
W czasach, gdy nawet wielcy mistrzowie kina tacy jak Coppolla potrafią zawodzić, nadziei należy upatrywać wśród młodszego pokolenia. Nieoczekiwanie najnowszy film Brady'ego Coberta "Brutalista" stał się sensacją sezonu, ale i dowodem na to, że ponadczasowe kino ma szansę się odrodzić.
Trzyipółgodzinny seans z pewnością wielu odstraszy przed wizytą w kinie, choć jest to produkcja, którą warto obejrzeć na wielkim ekranie. By ułatwić wytrwanie na sali kinowej, reżyser Brady Cobert świadomie podzielił film na pół i zaplanował 15-minutową przerwę. Zapewniam jednak, że "Brutalista" jest kinem na tyle monumentalnym, że i bez przerwy większość publiki nie wstałaby z miejsc.
Mamy bowiem do czynienia z historią ocalałego z Holocaustu architekta Laszlo Totha (fikcyjny bohater grany przez nominowanego do Oscara Adriena Brody'ego), który tuż po wojnie zaczyna od zera w USA. Najpierw pomaga kuzynowi w sklepie meblarskim w Filadelfii, ale gdy nadarza się okazja zaprojektowania biblioteki bogatego biznesmena, obserwujemy przemianę głównego bohatera.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Na te filmy czekamy. Szykują się prawdziwe hity
Oto pokiereszowany życiowo biedny żyd staje się pewnym siebie artystą, którego każda komórka ciała żyje jego projektem. Nawet gdy dzieło początkowo zostaje odrzucone przez klienta, Laszlo tylko nonszalancko zapala papierosa i rzuca "wyszło jak wyszło". Jest bowiem przekonany, że dobrze wykonał swoją pracę.
Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z hollywoodzką historią "od zera do bohatera". Wręcz przeciwnie - każda minuta filmu jest przesiąknięta atmosferą bólu istnienia człowieka złamanego przez los, któremu odebrano godność, rodzinę, zdrowie i poczucie bezpieczeństwa, mimo to wciąż rozpaczliwie chwytającego się nadziei, że odkupi swoje człowieczeństwo dziełem życia.
Droga do tego wiedzie przez relację z amerykańskim człowiekiem sukcesu Vanem Burenem (najlepsza rola w karierze Guya Pearce’a), który uwielbia prowadzić z Laszlo "bardzo stymulujące intelektualnie" rozmowy. Gdy przemyslowy potentat w końcu docenia swoją nową bibliotekę oraz poznaje dorobek architekta z Budapesztu, zaczyna zapraszać go na salony i traktować jak swoją małpkę, którą chwali się w towarzystwie.
Buren niesie jednak pomoc przy sprowadzeniu z Europy żony Laszlo, Erzsebet (Felicity Jones) i pasierbicy. Składa tez architektowi kuszącą propozycję stworzenia monumentalnego centrum kultury - wizja powrotu do zawodu, czyli "dawnego ja", jednak z nowym bagażem doświadczeń oraz w nowym kraju staje się obsesją głównego bohatera.
Mocno zaakcentowany w filmie brutalizm przejawiający się wielkoformatowymi, monochromatycnymi płytami, spora dozą surowości i prostotą, ale i majestatycznością można poniekąd odnieść też do dynamiki relacji Laszlo i jego sponsora. Czy ważniejszy jest ten, kto ma pieniądze i władzę, czy ten, który pod płaszczem ucisku tworzy credo dla kolejnych pokoleń?
Obraz amerykańskiego snu spod ręki reżysera Brady’ego Coberta stoi w zupełnej kontrze do wizji złotej Ameryki ery Trumpa. Film mówi "nie" ksenofobii, elitaryzmowi i dzikiemu kapitalizmowi. Pokazuje, jak poczucie wyższości i dążenie do rozmachu w każdej dziedzinie życia niesie za sobą ofiary w postaci np. ludzi poddanych wręcz niewolniczej pracy czy siłowo tłamszonych, tak by swoją innością nie odstawali od szeregu.
Być może dlatego (choć wierzę, że sztuka broni się sama) niezależny "Brutalista" od premiery na festiwalu w Wenecji szturmem zdobywa kolejne nagrody i jest jednym z największych faworytów tegorocznych Oscarów. Zdobył aż 10 nominacji, w tym roku prześciga go tylko "Emilia Perez" z 13 potencjalnymi wyróżnieniami.
Z pewnością zaszczytna statuetka należy się Adrienowi Brody’emu, który już raz zdobył Oscara za rolę żydowskiego cierpiętnika w "Pianiście". Tym razem jego postać jest o wiele bardziej złożona, wzbudzająca mieszane odczucia - od sympatii i współczucia po niezrozumienie jego pychy. Równie zasługująca na wyróżnienie jest kreacja Guya Pearce’a, który zapewnia widowni zarówno komiczne, jak i przerażająco dramatyczne sceny.
Wszystko to udało się zrealizować z epickim rozmachem w legendarnym formacie Vista Vision z lat 60. i to za zaledwie 10 mln dol. Jest to szczególnie zaskakujące, gdy porówna się budżet "Brutalisty" z równie ambitnymi produkcjami np. "Megalopolis" Coppolli za 120 mln dol. (finansowanym głównie z własnych środków reżysera, w tym pod zastaw jego winnicy) mimo to odnoszących porażki zarówno komercyjne, jak i artystyczne - "Megalopolis" zamiast nominacji do Oscarów walczy o Złote Maliny.
Dzieło Coberta dowodzi więc, że nie bogaty producent, ani nie wizja reżysera są najistotniejsze, by tworzyć sztukę przez wielkie "S". Liczy się narracja, czyli świetnie napisany scenariusz (o czym zapomina coraz więcej twórców), który obroni się niezależnie od budżetu, trendów sezonu, czy obsady. Choć i ta ostatnia w przypadku "Brutalisty" jest do pozazdroszczenia. W końcu bez genialnych i dobrze poprowadzonych przez reżysera aktorów nie da się zrobić dobrego filmu. A każdy świetny aktor doceni rolę, w której może stworzyć wielowymiarową, poruszającą serca postać. I takich seansów wam życzę, dlatego warto wybrać się do kin na produkcję z Brodym i Pearcem.
"Brutalista" w polskich kinach od 31 stycznia.
Marta Ossowska, dziennikarka Wirtualnej Polski