Czy Netflix powinien walczyć o Oscary? Nowe oblicze telewizyjnej rewolucji
Steven Spielberg powiedział wprost: jeśli film nie utrzymuje się w kinie dłużej niż przez kilka dni, a następnie trafia do telewizji, nie ma prawa ubiegać się o najbardziej prestiżową amerykańską nagrodę. Branża się zmienia, ale pewne reguły powinny być przestrzegane.
Jedni ubolewają, że tradycyjne kino umiera na naszych oczach. Inni cieszą się z wygodnej alternatywy i oglądania filmów na smartfonach. Granica między filmem kinowym a telewizyjnym jest coraz mniej widoczna i w gruncie rzeczy przestaje być istotna.
Steven Spielberg udzielił ostatnio wywiadu brytyjskiemu ITV News w ramach promocji swojego najnowszego filmu "Player One" (w kinach od 6 kwietnia). Media branżowe szybko podłapały fragment, w którym reżyser wypowiedział się na temat Oscarów i filmów Netfliksa – jego zdaniem produkcje, które pojawiają się w kinie na kilka dni, by móc walczyć o nagrody na festiwalach, a następnie trafiają do cyfrowej dystrybucji, nie powinny startować w oscarowym wyścigu. Tak było w przypadku "Mudbound", który na ostatniej gali był nominowany w czterech kategoriach. "Jeżeli coś jest filmem telewizyjnym, to należy się Emmy, a nie Oscar" – skwitował Spielberg.
Słowa wybitnego reżysera można odczytać jako szpilę wbitą admiratorom współczesnych trendów w sposobie kręcenia i udostępniania filmów. Pod warunkiem, że Oscary są dla nich wyznacznikiem jakości. W końcu wielu kinomanów odchodzi od takiego myślenia i traktuje oscarową galę jako amerykański folklor. Ważny dla kina wyłącznie ze względów wizerunkowych.
Czy filmy z Netfliksa (które trafiają do kin pro forma) powinny dostawać Oscary? Takie pytanie w nawiązaniu do słów Spielberga nie jest najważniejsze. Bardziej zasadne jest to dotyczące kondycji i charakteru współczesnego kina. Mówiąc o filmach pełnometrażowych nie można pomijać wpływu wielkich koncernów pokroju Netfliksa czy Amazona, które ładują ogromne pieniądze w oryginalne produkcje i angażują znanych filmowców. Reżyser "Listy Schindlera" oczywiście zdaje sobie z tego sprawę – we wspomnianym wywiadzie mówił zresztą z uznaniem, że Hulu czy Amazon Video coraz częściej przyciąga twórców "małych, odważnych filmów", które miałyby problem z dotarciem na wielki ekran. Ubolewa przy tym, że filmy kinowe ograniczają się do sprawdzonych marek, które po prostu łatwo sprzedać.
- W ostatnich latach telewizja bardzo się rozwinęła, a seriale prezentują coraz wyższy poziom. Jeśli dodamy do tego urządzenia mobilne, jak telefony i tablety, to nagle się okaże, że na tradycyjne kino nie ma w tym wszystkim miejsca. Skoro już teraz powstają seriale do oglądania wyłącznie w Internecie, to z pewnością niedługo tak samo będzie z filmami – mówił trzy lata temu Woody Allen w rozmowie z naszą amerykańską korespondentką. Rok później Amazon Studios wyprodukował jego 6-odcinkowy serial "Crisis in Six Scenes", którym Allen wypisał się z grona konserwatywnych filmowców. Być może Spielberg nie zrobi nigdy czegoś podobnego, jednak z pewnością nie stawia się w opozycji do "cyfrowej rewolucji". Trudno go też nazwać konserwatystą. W latach 70. to on, wespół z George'em Lucasem, zdefiniował na nowo kinową rozrywkę dla mas. Z kolei w latach 50. był świadkiem i uczestnikiem boomu telewizyjnego – pierwsze odbiorniki pojawiające się w amerykańskich domach sprawiły, że sale kinowe świeciły pustkami.
"Efekt Netliksa" i tym podobnych nie jest więc czymś zupełnie nowym. Owszem, zmieniła się forma dostępu – nie musimy czekać na ulubiony serial czy film, a nawet użerać się z reklamami – jednak wpływ platform video-on-demand na kino jest podobny do tego, co Amerykanie przeżywali w latach 50., 60. i na początku 70. Zanim Spielberg wypuścił "Szczęki", a Lucas "Gwiezdne wojny". Przed epoką "kina nowej przygody" ludzie woleli zostać w domu i siedzieć przed telewizorem. Dzisiaj równie chętnie włączamy film lub serial na wielkim telewizorze i kilkucalowym ekranie smartfonu lub tabletu. Woody Allen mówił trzy lata temu, że nie rozumie ludzi oglądających "Lawrence'a z Arabii" czy "Obywatela Kane'a" na "wyświetlaczu wielkości znaczka pocztowego", ale zdaje sobie sprawę, że tego procesu nie da się zatrzymać. "Nawet jeżeli ktoś jest przywiązany do tradycyjnego modelu kina, to coraz trudniej zwalczyć pokusę, by oglądać filmy we własnym salonie, w telewizorze, bez ruszania się z domu. Tak jest po prostu wygodniej".
Wygoda korzystania w połączeniu ze stale rosnącą ofertą Netfliksa, Amazon Video, Hulu czy Showmaksa to przepis na sukces, który przekonuje do siebie setki milionów użytkowników. Samego Netfliksa opłaca ponad 118 mln ludzi. W zamian za kilkadziesiąt złotych miesięcznie mają dostęp do rozmaitych seriali, klasycznych filmów, programów rozrywkowych, dokumentów, a od niedawna także pełnometrażowych obrazów własnej produkcji. Poza wspomnianym "Mudbound", który został wyróżniony czterema nominacjami na oscarowej gali, w ostatnim czasie było głośno o "Bright" z Willem Smithem w roli głównej. Sporo zamieszania zrobiła też zapowiedź "Mute" Duncana Jonesa czy "The Outsider" z Jaredem Leto. Niestety oba filmy zawiodły oczekiwania widzów.
Nawiązując do słów Spielberga, filmy Netfliksa wcale nie potrzebują Oscarów, by poradzić sobie w showbiznesie. Oczywiście cztery nominacje dla "Mudbound" były świetną reklamą i niektórym otworzyły oczy na ofertę tej platformy. Były sygnałem, że Netflix to nie tylko seriale i hity sprzed lat, ale realna alternatywa dla tradycyjnego kina i telewizji. Dodając do tego stale rosnący budżet na realizację autorskich treści, możemy się tylko cieszyć z filmowego urodzaju. Serwowanego w takiej czy innej postaci.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zobacz także: najlepsze seriale netflix 2018