Daniel Craig był najlepszym Bondem. Już go więcej nie zobaczymy w tej roli
"Nie czas umierać", który można oglądać w polskich kinach od 1 października, to ostatni raz, gdy widzimy Daniela Craiga w roli Jamesa Bonda. Kiedyś krytykowany za niski wzrost i kolor włosów, aktor w nowym filmie znowu udowodnił, że jest najlepszym agentem 007 w historii. Tym samym wraz z jego odejściem dobrze byłoby całkowicie zakończyć tę serię.
Daniel Craig raczej nie może wspominać dobrze 2005 r. To właśnie wtedy świat dowiedział się, że to jego producenci wybrali na nowego Jamesa Bonda, dziękując za służbę Pierce’owi Brosnanowi. W internecie w mgnieniu oka pojawiły się kampanie, które w niego uderzały. Hejterzy lamentowali, że aktor nie pasuje do roli, bo kolor włosów nie ten (blondyn) i wzrost (178 cm).
Na tym zarzuty się nie kończyły, bo "argumentowano", że jest za mało przystojny i pozbawiony szlachetnego wyrazu twarzy. Czepiano się nawet uszu – miały być dla wielu malkontentów zbyt odstające. Idąc ich tokiem rozumowania, jego Bond musiał zakończyć się sromotną porażką, bo Craig po prostu nie pasował do ideału wysokiego bruneta.
I co się okazało? Gdy w 2006 r. do kin trafiło "Casino Royale", wszyscy byli niesamowicie zaskoczeni. Nie dość, że film okazał się rewelacyjnym kinem akcji, bez problemu przebijającym poprzednie pozycje z przygodami 007, to jeszcze udowodnił, że producenci wiedzieli, co robili.
Craig, który do tamtego czasu dał się poznać jako naprawdę dobry aktor (polecam zajrzeć do "Przetrzymać tę miłość", "Przekładańca" czy "Matki"), zagrał większości na nosie, bo doskonale poradził sobie z nową, a przy tym niełatwą rolą. Przedstawił Bonda, który jest nie tylko muskularny, ale też wrażliwy.
Takiego Bonda nie widzieliśmy wcześniej
Po raz pierwszy mogliśmy mówić, że facet jest na tyle psychologicznie złożony, by uznawać go za człowieka z krwi i kości, a nie jedynie nieśmiertelnego "superbohatera". Owszem, kiedy trzeba było, to używał brutalnej siły (rzecz jasna zdarzało się to bardzo często), ale ujrzeliśmy wcześniej niewidzianą twarz ikony kina. - Daniel nadał Bondowi wewnętrzne życie - trafnie ujęła sprawę współproducentka serii Barbara Broccoli.
Co więcej, odwrócił dobrze znany motyw całej franczyzy, bo tym razem to także Bond był seksualnym obiektem, a nie jedynie kobiety w skąpym bikini. Słynna scena z Craigiem wynurzającym się z wody tylko w kąpielówkach była zresztą pomysłem samego aktora. 15 lat temu taka redefinicja do tamtej pory niezmiennego kulturowo wizerunku bohatera robiła ogromne wrażenie. Nie brakowało też krytyków, ale ich głosy utonęły w morzu pochwał. Słusznie.
Akurat w 2008 r. przeciwnicy Craiga mieli bardziej wiarygodne powody do narzekań, bo "Quantum of Solace" nie okazał się tak dobry jak poprzednik. Bond Craiga był tam bardziej zmęczony i ponury niż w "Casino Royale". Mówiono, że za bardzo przypominał Jasona Bourne’a. Ale nawet w tym wydaniu w jakimś stopniu to działało – Craig miał za zadanie oddać kogoś, kto napędzany jest jedynie zemstą. Upija się drinkami Vesper Martini, by stłumić ból i wściekłość. Jego martwy, nieobecny wyraz twarzy w tym filmie mówi więcej niż wszystkie dialogi.
W następnych dwóch filmach "Skyfall" (2012) i "Spectre" (2015) próbowano ożenić bardziej czarującą i dowcipkującą wersję Bonda z tym poważniejszym. W "Skyfall" wyszło znakomicie, w "Spectre" trochę mniej, ale wciąż charyzma Craiga była niepodważalna.
Prawdziwe emocje
W "Nie czas umierać" mamy podobną miksturę, ale dostajemy też Bonda w najbardziej ludzkim, a przy tym najbardziej poruszającym dotychczas wydaniu. Tak, dobrze przeczytaliście, poruszającym. Jestem pewien, że niejedna osoba solidnie się wzruszy w paru momentach w 25. filmie o Bondzie.
Docenić trzeba fakt, że po tylu latach grania tej postaci na sam koniec Craig był w stanie wykrzesać z siebie zniuansowany portret człowieka koniec końców skonfliktowanego, borykającego się chociażby ze swoją przeszłością. Tym bardziej, gdy przypomnimy sobie, że jeszcze sześć lat temu aktor chciał otwierać sobie żyły na samą myśl o powrocie do roli. Zupełnie tego tu nie widać. Uspokajam tylko, że jego Bond dalej potrafi załatwiać zbirów jak mało kto, gdy tylko przychodzi mu użyć broni lub pięści.
Najlepszy Bond
"Nie czas umierać" nie tylko przypomni wszystkim, jak dobrze Craig potrafi grać, ale bez wątpienia ponownie zmotywuje fanów do odwiecznej dyskusji o najlepszą wersję brytyjskiego superagenta. Wielu uprze się, że dostarczył ją Sean Connery. Szkot bywał magnetyczny, ale dziś ciężko przejść obojętnie obok tych wszystkich szowinistycznych akcentów z produkcji z jego udziałem. Reżyser "Nie czas umierać" Cary Fukunaga nazwał zresztą jego Bonda "gwałcicielem".
George Lazenby nie wchodzi w dyskusję, bo zagrał tylko raz, więc nie ma co oceniać (choć pojawił się w niesłusznie niedocenianym filmie). Roger Moore zaliczył siedem występów jako Bond, ale każdy z nich był szalenie przerysowany, zaś jego aktorstwo ograniczało się głównie do podnoszenia brwi. Timothy Dalton był już względnie twardszy, ale dość bezbarwny, więc nie pograł sobie zbyt długo (zaledwie dwa filmy). Brosnan był właściwie kopią Moore’a, ale z jeszcze gorszymi filmami, które wyglądają jak kreskówki (w szczególności "Śmierć nadejdzie jutro").
Już samą metodą wykluczenia widać, że na placu boju zostają tak naprawdę tylko Connery i Craig, ale dla mnie to ten drugi już na zawsze pozostanie najlepszym Bondem. Chociażby z powodu tego, że w naturalny i lekki sposób połączył elegancję z bandyckim urokiem. Nie był wyłącznie maszyną do zabijania i uwodzenia kobiet. Miał też najwięcej do pokazania jako aktor, bo przyszło mu zagrać w kilku świetnie zrobionych filmach.
Amerykańska krytyczka Stephanie Zacharek zauważyła jeszcze jedną ciekawą rzecz. Choć podkreśliła, że Craig wydaje się najmniej dopasowany fizycznie do smokingu w porównaniu do reszty bondowskich aktorów, to i tak nosi go najlepiej z nich. "Jest w nim zarówno wrażliwy, jak i potężny — żaden z pozostałych Bondów nigdy nie osiągnął tej mistycznej kombinacji" – napisała bardzo celnie.
Także z tego powodu nie wyobrażam sobie nowego Jamesa Bonda po pięciu filmach z Craigiem. Choć zdarzały się po drodze wertepy, bo nie wszyscy kochają "Quantum of Solace" i "Spectre", to jednak aktor sprawił, że jest to jego rola. Trudno nie czuć smutku, że 15 lat minęło tak szybko i to już koniec.
Dalej nie ma sensu
Powyższe aspekty sprawiają, że następca Craiga stoi raczej przed niewykonalnym zadaniem, bo właściwie albo będzie musiał kontynuować wydeptaną przez niego ścieżkę, stając się zwykłym epigonem, albo wróci do bardziej staromodnego wydania postaci stworzonej przez Iana Fleminga, co w dzisiejszych czasach zupełnie nie przejdzie.
Chciałbym się mylić w swojej ocenie, ale czuję, że "Nie czas umierać" jest odpowiednim zwieńczeniem historii o Bondzie. Nie trzeba nam kolejnych. Wraz z odejściem Craiga producenci powinni wysłać postać Iana Fleminga na wieczną emeryturę. Ale napisy końcowe rozwiewają tę kwestię, oznajmiając nam, że "James Bond powróci". Jaka szkoda.