"Nie czas umierać". Pożegnanie z Craigiem, od którego można dostać drgawek [RECENZJA]
Jeśli uważacie, że popchnięcie serii z Jamesem Bondem w stronę realizmu w "Casino Royale" było odważnym zabiegiem, to uważajcie, bo to nic w porównaniu z tym, co dzieje się w "Nie czas umierać". Takiej rewolucji raczej mało kto się spodziewał.
Nie wszystkim spodoba się, do czego posuwają się twórcy 25. filmu o przygodach 007. Dogmatyczni fani mogą dostać drgawek, bo to najbardziej feministyczna, emocjonalna i fatalistyczna odsłona w historii serii, która odsuwa się daleko od kanonów.
Uwaga! Następne 4 akapity zawierają streszczenie zawiązania akcji, które niektórzy czytelnicy mogą uznać za spoiler. Jeśli obawiasz się, iż popsuje ci to zabawę w kinie, przejdź do akapitu bezpośrednio pod zdjęciem Daniela Craiga poniżej.
Zaczyna się słodko i romantycznie - od wspólnego wywczasu Bonda i jego ukochanej Madeleine Swann w Materze. I już to powinno dać wam do myślenia, bo pierwszy raz w historii serii mamy do czynienia z sytuacją powracającej dziewczyny Bonda (gra ją Léa Seydoux, która za mało strzela, a za dużo płacze). Czyżby 007 znudziło się życie na adrenalinie i wreszcie szukał spokoju? Na to wygląda, bo gdy przypadkowy Włoch radzi mu, by podczas lokalnego święta zapisał na kartce to, co go dręczy, a potem ów zapisek spalił, grzecznie wykonuje polecenie, wierząc, że go to uleczy. Później jedzie na grób Vesper Lynd, by ostatecznie zamknąć rozdział życia, którego była tak ważną częścią.
Jednak na cmentarzu drzwi przeszłości zamiast się zamknąć, jeszcze bardziej rozwierają się. Najpierw Bond znajduje symbol organizacji przestępczej Spectre, a chwilę później odczuwa boleśnie detonację ładunku wybuchowego na nagrobku. Gdy agent próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie, jak jego wrogowie go namierzali, przychodzi mu do głowy tylko jedno realne wytłumaczenie: zdradziła go Madeleine. Choć jego świat (znów!) się wali, wraca po ukochaną do hotelu. Gdy wsiadają razem do samochodu, dostajemy jedną z najlepszych scen filmu, w której dzikie pościgi łączą się z bajeranckimi gadżetami i biciem rekordów na wystrzelone naboje. Jest na co popatrzeć.
Kurz nie zdąży jeszcze opaść, a my już przenosimy się pięć lat później, kiedy zaczyna się właściwa akcja "Nie czas umierać". 007 odchodzi ze służby Jej Królewskiej Mości. Gdy na zasłużonej emeryturze łowi ryby u wybrzeży Jamajki, z laboratorium MI6 zostaje wykradziony Herakles - tajna broń biologiczna, która uśmierca ofiary o określonym kodzie DNA. M (Ralph Fiennes) jest w tarapatach, bo to on dał zielone światło do jej powstania, ale duma nie pozwala mu prosić Bonda o pomoc. Liczy, że osoba, która dostała po nim numer 007, sama poradzi sobie z rozwiązaniem problemu. Do Jamesa zwracają się Amerykanie, prosząc, by zajął się tematem z ramienia CIA. Bond wyrusza na Kubę, gdzie fabuła komplikuje się, gdy okazuje się, że broń wymierzona jest nie we wrogów Spectre, tylko w jej sprzymierzeńców. Chwilę potrwa, zanim nasz bohater połapie się w tym, co tu się właściwie dzieje.
To właśnie na Kubie James poznaje lokalną agentkę Palomę. Wciela się w nią Ana de Armas, która kradnie show. Widać, że tę postać napisała Phoebe Waller-Bridge. Autorka kultowego "Fleabag" przyzwyczaiła nas do postaci, które wydają się nieporadne i zagubione, a w rzeczywistości skrywają w sobie ogromną siłę. Paloma pod powłoką naiwności, dziecinności i niezdarności kryje prawdziwą petardę, która niejednemu bandziorowi utrze nosa. O tym, że De Armas i Bond mają niesamowitą chemię, przekonaliśmy się już dzięki "Na noże". "Nie czas umierać" tylko potwierdza, że świetnie na siebie oddziaływują. Aż żal, że Paloma znika tak szybko, jak się pojawia.
"Nie czas umierać" to w ogóle kino kobiet. Jest ich na ekranie dużo, mają znaczący wpływ na akcję. James Bond traktuje je z szacunkiem, a nie z wyższością. Nawet Moneypenny (Naomie Harris) dostaje scenę, by wykazać się czymś więcej niż wzdychaniem do Bonda. Wypada to wszystko wiarygodnie, przekonująco i interesująco - na porzuceniu mizoginii seria tylko zyskała, a aktorki dostały lepszy materiał do grania i świetnie sobie z nim poradziły.
Podobnie Daniel Craig, który nie wygląda już jak młodzieniaszek z "Casino Royale" sprzed 15 lat, ale tworzy zaskakująco ciekawą interpretację Bonda. Reżyser Cary Fukunaga (zastąpił na tym stanowisku Danny’ego Boyle’a, który nie godził się na wizje scenariusza) kontynuuje spacer ścieżką poprzedników i pokazuje nam, że praca agenta to przede wszystkim cierpienie - tak fizyczne (świetnie wypada zabawa dźwiękiem, gdy Bond jest ogłuszony), jak i psychiczne (w tej części śmierć też zbierze swoje żniwo - zginie ważna osoba, z którą zdążyliśmy się już oswoić). Nic dziwnego, że James zaczyna tracić nad sobą kontrolę ku przerażeniu kompanów z MI6.
Puszczających emocji w "Nie czas umierać" jest dużo, bo film nastawiony jest na zbliżanie się do siebie bohaterów. I nie chodzi tylko o relacje Bonda z Madeleine, ale też z kolegami z pracy. Poznamy ich trochę prywatnie, np. poprzez wejście do domu Q. Ten epizod jest naprawdę bardzo rodzinny. I zapamiętajcie sobie to słowo, bo to z nim wiąże się jedno z największych zaskoczeń odcinka.
Nie ma co się jednak łudzić, że Cary Fukunaga zmieni kurs serii. 25. odsłona od początku do końca skąpana jest w fatalizmie, którego nastrój podtrzymują kapitalne zdjęcia Linusa Sandgrena, laureata Oscara za "La La Land". Choć jego kamera potrafi się zachwycać pocztówkowym krajobrazem (Matera wygląda na ekranie obłędnie), to równie chętnie wędruje w miejsca skąpane we mgle i w mroku. Świetna jest zwłaszcza część rozgrywająca się w norweskich lasach, która usatysfakcjonuje zwłaszcza fanów "Detektywa" i skandynawskich kryminałów - gołym okiem widać inspiracje szwedzkiego operatora.
Tu też jest chłodno, a przyroda głównie zamachuje się na człowieka, co nie znaczy, że obraz jest wtórny bądź naśladowczy. Sandgren potrafi stworzyć własną markę, a jego zdjęcia nadają filmowi niesamowity klimat, w który koniecznie należy się wczuć na sali kinowej z wielkim ekranem. Całe szczęście, że w czasie lockdownu wytwórnia nie sprzedała "Nie czas umierać" platformom streamingowym. To, czego doświadcza się w sali IMAX, gdzie oglądałem film w czasie 17. Festiwalu Filmowego w Zurychu, jest niemożliwe do osiągnięcia na ekranie nawet dużego telewizora.
Strona techniczna po prostu błyszczy. Podobnie mocna jest strona emocjonalna, która bierze górę nad tym, do czego przyzwyczaiła nas seria, czyli spektakularne pojedynki. Choć wybuchów i strzelanin nie brakuje (mamy wszak na ekranie więcej niż jednego 007!), to najważniejsza konfrontacja pomiędzy Bondem a jego głównym przeciwnikiem - granym przez Rami Maleka Safinem - wygrana jest nie na naparzance, tylko w dialogach. Fani starych filmów serii mogą mieć z tym największy problem.
Nie znaczy to, że bondolodzy zostali przez Fukunagę zignorowani. Twórca co rusz puszcza do nich oko, udowadniając, że jest wielkim fanem przygód 007. Na początku filmu nawiązuje do "Dr. No", gdy James wynurza się z wody, a pod koniec cytuje kawałek Louisa Armstronga "We Have All the Time in the World" znany z "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości". Sama fabuła wydaje się zaś uśmiechem w stronę Bondów z Rogerem Moorem - jest równie absurdalna.
"Nie czas umierać" powinien więc zachwycić tych fanów Jamesa Bonda, którzy nie boją się odejść od standardów, do jakich od 1962 roku przyzwyczajała nas seria. Niektóre rozwiązania fabularne są bardzo odważne i wzbudzą powszechny opór. Zgoda powinna natomiast panować co do tego, że to znakomicie nakręcone, świetnie opowiedziane, słodko-gorzkie zakończenie pewnego okresu serii. Daniela Craiga nie zobaczymy już w roli Bonda, ale agent na pewno do nas powróci, o czym świadczy zapewnienie pojawiające się po napisach.
Przed nami długie lata czekania na kolejny odcinek, które warto będzie sobie umilać kolejnymi projekcjami "Nie czas umierać". Bo to zdecydowanie nie jest jednorazowa rozrywka - choć film trwa 2 godz. 46 minut (absolutny rekord wszech czasów), ogląda się go z takim zaangażowaniem, że wychodzi się z kina z wrażeniem, że zajął nam połowę z tego. Na takiego Bonda warto było czekać dwa lata.
Artur Zaborski, Zurych