"Belfast". Dzieciństwo przerwane konfliktem. Słusznie obsypali ich nominacjami do Oscarów
30 sekund zmieniło życie Kennetha Branagha. Miał 9 lat, gdy sąsiedzi nagle stali się dla siebie wrogami. To wyjątkowy zbieg okoliczności, że nominowany do Oscara "Belfast" wchodzi w Polsce do kin w momencie, gdy obserwujemy konflikt między sąsiednimi państwami.
Po kilkudziesięciu latach Branagh wrócił na ulice rodzinnego Belfastu, z którego musiał uciekać jako dziecko i zrobił jeden z najbardziej poruszających filmów ostatnich miesięcy. A na pewno najlepszy w jego całej, pełnej nominacji do Oscarów karierze. "Belfast" przynosi mu aż siedem kolejnych (najlepszy film, aktor drugoplanowy, aktorka drugoplanowa, reżyser, scenariusz oryginalny, piosenka i dźwięk).
Film zaczyna się niewinnie. Najpierw mamy kolorowe obrazki dzisiejszego przemysłowego Belfastu, a potem przenosimy się już w czarno-białą przeszłości reżysera, w jego dzieciństwo. Mały Buddy (doskonały Jude Hill) bawi się z dzieciakami z sąsiedztwa. Z pokrywy od śmietnika zrobił sobie tarczę. Kilka minut później tę samą tarczę będzie musiała wykorzystać jego mama, chroniąc siebie i syna przed gradem kamieni, rzucanych przez rozwścieczony tłum.
ZOBACZ TEŻ: Gorące premiery 2022. Na te produkcje czekamy
To protestanci, którzy postanawiają napaść na część dzielnicy zamieszkaną częściowo przez katolików, których chcą się pozbyć za wszelką cenę. Wybijają okna w mieszkaniach, wyrywają kostkę brukową, fragmenty chodnika i rzucają nimi w sąsiadów. W końcu podpalają auto, doprowadzając do potężnego wybuchu.
Wszystko na oczach dzieci, w tym Buddy’ego, który kompletnie nie rozumie tego konfliktu.
W "Belfaście" śledzimy losy chłopaka i jego rodziny, która poza konfliktem na tle religijno-etnicznym, jaki opanował pod koniec lata 60. Irlandię Północną, ma też swoje własne problemy.
Ojciec (w tej roli świetny Jamie Dornan) musi pracować za granicą, by zarobić na utrzymanie rodziny. Synów i żonę odwiedza tylko w weekendy, a gdy już pojawia się w Belfaście, agresywni liderzy grup protestantów próbują go przekonać do opowiedzenia się jasno po którejś ze stron konfliktu. On jest jednak zdania, że nie ma żadnych stron i nikomu nie można mówić, która wiara jest lepsza.
Mama zaś próbuje pracować, opiekować się domem i dorastającymi bez ojca chłopcami, wiedząc, że inne dzieciaki umierają na ulicach Belfastu w tej wewnętrznej wojnie. Głos rozsądku podpowiada jej, że powinna uciekać z rodziną z Belfastu, bo bycie neutralnym staje się coraz bardziej niemożliwe. Z drugiej: boi się opuścić jedyne znane jej miejsce. Wyrywanie drzewa z korzeniami nie jest takie łatwe, co właśnie najlepiej pokazuje ta postać.
Kenneth Branagh doskonale gra nam na emocjach. Mimo że tłem filmu są tragiczne wydarzenia z 1969 r., będziecie zaskoczeni, jak lekka i w przeważającej większości zabawna jest ta historia.
Reżyser doskonale rozgrywa tę opowieść, która opiera się na dziecięcej niewinności i próbie połapania się w tym, o co chodzi dorosłym. Opowiada o bajkowym świecie, który w brutalny sposób nagle się dla niego skończył.
Branagh po mistrzowsku znalazł balans pomiędzy tymi lekkimi, żartobliwymi scenami, a momentami dla niego traumatycznymi.
Ten film jest wzruszający, porażający, uroczy, błyskotliwy, piękny i zabawny, i zasługuje na Oscary. Szczególnie za reżyserię, ale też za zdjęcia. To, co z kamerami wyczynia Haris Zambarloukos, to mistrzostwo świata. Mimo że akcja dzieje się praktycznie w tych samych miejscach, tj. w szkole, na ulicy, w domu Buddy’ego i w domu jego dziadków, kadry nigdy się nie powtarzają.
Za każdym razem obserwujemy bohaterów z innego kąta. Reżyser i operator inspirowali się mistrzami zdjęć reporterskich, co wyraźnie tu widać, ale stworzyli swój niepowtarzalny wizualny język, który pięknie gra z całą historią.
Duet Jamie Dornan i Caitriona Balfe sprawdza się tu doskonale. Oboje śliczni, perfekcyjni i jak z reklamy. Ale i to ma znaczenie. Reżyser idealizuje swoich rodziców, a skoro wracamy do jego przeszłości, muszą być piękni jak z obrazka. Ale mimo to Jamie Dornan, do którego wzdychają fanki "50 twarzy Greya" pokazuje, że potrafi grać nie tylko amantów. Ma być stanowczym ojcem, ma próbować być dobrym mężem, synem, protestantem i próbować to jakoś wszystko łączyć. Dornan spisuje się świetnie, spełniając z pewnością marzenie Branagha.
Będziecie mile zaskoczeni Dornanem, ale i całym filmem, który nie jest wbrew pozorom i historycznemu tłu przytłaczającym dramatem, a piękną i zabawną opowieścią o dzieciństwie, którym reżyser zdecydował się podzielić po ponad 50 latach.
W momencie, gdy na świecie, bo nie tylko w Polsce, religię wykorzystuje się do celów politycznych i by polaryzować społeczeństwo, ten film daje prostą receptę na to, jak po prostu cieszyć się życiem. I okazuje się, że jest niezwykle aktualny. Branagh oczami dziecka pokazuje konflikt w Irlandii Północnej, ale równie dobrze mogłoby się to dziać w innej części świata. Nawet bliżej polskiej granicy.