Ewa Wiśniewska: ''Ja się sobie nie podobam'' [WYWIAD]
- Po pierwszych pokazach na festiwalu filmowym w Gdyni zaczepiało mnie wiele przypadkowych osób, które bardzo emocjonalnie reagowały na film. Albo przedstawiona tam sytuacja była im niesamowicie bliska, albo zdecydowanie nie godziły się one na to, co zobaczyły na ekranie - mówi o swojej roli w *"Zbliżeniach" Ewa Wiśniewska.*
Ewa Wiśniewska, jedna z najpiękniejszych i najwybitniejszych polskich aktorek, która zasłynęła rolami w takich filmach jak „Cudzoziemka”, „Doktor Ewa” czy „Ogniem i mieczem”, w ostatnich latach na srebrnym ekranie pojawia się sporadycznie. Od 24 października możemy oglądać ją w „Zbliżeniach” Magdaleny Piekorz, gdzie wcieliła się w postać matki uwikłanej w toksyczną relację z dorosłą córką, graną przez Joannę Orleańską.
Aktorka opowiada nam o współpracy z reżyserką, o walce z kompleksami i tremą oraz tłumaczy, dlaczego tak rzadko decyduje się na występy w filmach kinowych.
Małgorzata Steciak: Słyszałam, że ma pani ogromny problem z oglądaniem samej siebie na ekranie i że zawsze jest pani niezadowolona ze swojej pracy. Jak to możliwe, aby tak doświadczona i doceniana aktorka była tak niepewna siebie?
Ewa Wiśniewska: Zauważyłam na przestrzeni lat, że reakcje widzów zawsze są odwrotnie proporcjonalne do moich odczuć na temat występu. Ja się sobie nie podobam i to inni muszą mnie przekonywać, że moja gra jest cokolwiek warta. Nawet kiedy całkiem niedawno pracowałam na planie „Boulevard Voltaire” dla Teatru Telewizji, nie mogłam na siebie patrzeć! A potem okazało się, że dostaliśmy za ten spektakl nagrodę. Trudno mi było zrozumieć, że opinie na temat mojego talentu tak bardzo odbiegają od moich własnych wyobrażeń. To permanentny stan, który mimo wielu lat doświadczenia nie znika. Podobnie jak trema. Na początku jest paraliż, ale kiedy się już wchodzi na scenę, ten pociąg rusza.
W filmie Magdaleny Piekorz „Zbliżenia” wciela się pani w postać zaborczej matki. W tym przypadku również miała pani problem z polubieniem samej siebie na ekranie?
Jestem z siebie – jak zwykle – niezadowolona. Po pierwszych pokazach na festiwalu filmowym w Gdyni zaczepiało mnie wiele przypadkowych osób, które bardzo emocjonalnie reagowały na film. Albo przedstawiona tam sytuacja była im niesamowicie bliska, albo zdecydowanie nie godziły się one na to, co zobaczyły na ekranie. Część z nich nie mogła uwierzyć, by matka i córka mogły być ze sobą tak blisko i tak mocno się krzywdzić. Jedna osoba powiedziała mi, że podczas seansu rozpłakała się tak bardzo, że nie była w stanie nad sobą zapanować. Zobaczyła w tym filmie swoje życie.
Matka nie tylko podporządkowuje całe swoje życie córce. Stara się również przede wszystkim chronić Martę przed rozczarowaniami. W pewnym momencie odradza jej nawet zrobienie prawa jazdy!
Często zdarza się, że osamotniona matka stara się uczynić z córki nie tylko dziecko, ale i powiernicę, przyjaciółkę. Kontakt z nią staje się dla niej sensem życia. Matka jest zbyt kategoryczna, zawsze przemawia z pozycji osoby, która „wie lepiej”. Czasami lepiej pozwolić dziecku włożyć palec w ogień, aby samo mogło ocenić, czy parzy. Kiedy Marta osiąga coś na własną rękę, matka czuje się urażona, niepotrzebna. Zamiast cieszyć się z sukcesu córki, podważa jego wartość. Obserwując, jak Marta się uniezależnia od niej, czuje się zagrożona. Przecież to jest egoizm w najczystszej postaci.
Czasami jedyną drogą do wyzwolenia się z takiej relacji jest zranienie bliskiej osoby.
Z pewnością jest to jakieś rozwiązanie w tak trudnej sytuacji, ale w „Zbliżeniach” ani matka, ani córka nie są w stanie uzdrowić swojej relacji, nie potrafią myśleć o niej „na zimno”. Cały czas targają nimi emocje – gdyby ich zresztą nie było, ich działanie można by wziąć za premedytację. Moja bohaterka i jej córka ranią siebie niemal bez przerwy.
Głosem rozsądku jest w tej sytuacji mężczyzna, grany przez Łukasza Simlata Jacek.
Jacek na pewno chciałby uzdrowić relacje między teściową a żoną, ale nie daje sobie rady. W pewnym momencie filmu moja bohaterka prosi go wprost, by uwolnił ją od córki. Kiedy nie udaje mu się, ona bierze sprawy w swoje ręce. Wydaje mi się, że historia związku Marty i jej matki opowiedziana jest w tak drastyczny sposób, by wstrząsnąć widzem, zmusić go do zastanowienia się nad tym problemem.
Co panią przyciągnęło do tego projektu?
W scenariuszu Wojciecha Kuczoka i Magdy Piekorz przede wszystkim urzekła mnie chorobliwa relacja mojej bohaterki z córką. Całkiem niedawno grałam zresztą w Teatrze Ateneum w scenicznej wersji filmu Ingmara Bergmana „Sonata jesienna”, gdzie również wcielałam się w postać matki uwikłanej w toksyczną relację z córką.
Z jakimi emocjami podchodziła pani do zagrania kobiety, dla której sens życia wyznacza kontrolowanie dorosłej córki?
Niezależnie od kontekstu, zawsze staram się obronić moją bohaterkę. W przypadku „Sonaty jesiennej” było łatwiej, bo miałam na jej zachowanie bardzo ładne usprawiedliwienie: sztukę. Charlotte poświęca się w zupełności w pracy, raniąc po kolei wszystkich członków rodziny. Oczywiście można było to różnie zagrać, ale ja chciałam, by moja postać szła jasno wytyczoną ścieżką, nieustannie doskonaląc się w grze na fortepianie. To, co rujnuje po drodze, to dla niej wyłącznie odpryski, szrapnele. Artyzm nie jest przecież rzeczą skończoną, trzeba go permanentnie ulepszać. Łatwiej usprawiedliwić czyjąś nieobecność, kiedy jest podyktowana obowiązkami zawodowymi.
A jak było w przypadku „Zbliżeń”?
Zawsze analizując czyjeś zachowanie odnosimy je do siebie. Zastanawiamy się: „jak ja zachowałabym się w takiej sytuacji”. Aktor robi to samo. Jeżeli mam coś zapisane na kartce, muszę to wykonać z jak największą dozą wiarygodności. Aby przekonać widza do mojej bohaterki, sama muszę być pewna na dwieście procent. Obrona Matki ze „Zbliżeń” była o wiele trudniejsza, bo brakowało jej tej swoistej wymówki, zaplecza, za którym mogłaby schować swój egoizm. Ona po prostu panicznie boi się samotności. Do tej pory córka zawsze była na wyciągnięcie ręki – matka miała kogo strofować, pocieszać. Miała i córkę, i człowieka, i zabawkę jednocześnie. Trudno mi było znaleźć wytłumaczenie dla zachowania mojej bohaterki, działałam instynktownie.
Jak przygotowywała się pani do tego projektu? Czy przed rozpoczęciem pracy na planie „Zbliżeń” sięgnęła pani po literaturę lub filmy poświęcone zaborczym matkom?
Nie widzę takiej potrzeby i nigdy tego nie robię. Powiem pani więcej: przed rozpoczęciem pracy nad „Jesienną sonatą” nie obejrzałam filmu Bergmana. Zrobiłam to z pełną premedytacją, żeby się nie sugerować występem, wybitnych skądinąd, aktorek. Jestem osobą, która podąża własną drogą, bez oglądania się na innych.
Jak praca z Magdaleną Piekorz wpłynęła na tworzenie postaci Matki?
Podczas konferencji prasowej na festiwalu filmowym w Gdyni nazwałam Magdę „doktorem Jekyllem i panem Hydem”. W jednej chwili malutka, drobna osoba, roześmiana, rozświergotana, na planie staje się kategoryczna, nieznosząca sprzeciwu. Ja temu uległam, mimo że nie musiałam.
Dlaczego więc pani uległa?
Podczas jednego z naszych pierwszych spotkań Magda powiedziała mi, że analizowała ten temat przez cztery lata. „To jest we mnie”, mówiła mi. Uznałam więc, że ona wie lepiej, jak to powinno wyglądać i postanowiłam jej zaufać.
„Zbliżenia” są w gruncie rzeczy bardzo smutnym filmem. Jaki jest pani sposób na odcięcie się od gwałtownych emocji targających pani postacią po zakończonym dniu zdjęciowym?
Emocje skumulowane na planie zdjęciowym zawsze muszą znaleźć ujście. Odreagowywanie – czy to poprzez śmiech, czy płacz albo krzyk – zawsze jest świadectwem tego, jak dramatyczne sceny trzeba było odegrać przed chwilą w skupieniu. Wspólnie z Joanną Orleańską i Łukaszem Simlatem stanowiliśmy bardzo zgrany zespół. Przed rozpoczęciem zdjęć spotykaliśmy się wspólnie z Magdą, która chciała nam wyłożyć swoją koncepcję „Zbliżeń”. Dużo dyskutowaliśmy o naszych bohaterach i zanim padł pierwszy klaps, czuliśmy się w swoim towarzystwie bardzo swobodnie.
Dworek, w którym mieszkają bohaterki „Zbliżeń”, oraz ich trudna relacja nasunęły mi skojarzenia z kultowym filmem braci Maysles „Szare ogrody”, również poświęconym trudnej relacji matki i córki. Podobnie jak w „Zbliżeniach” niegdyś otoczone wianuszkiem ludzi bohaterki sukcesywnie tracą kontakt ze światem zewnętrznym.
To bardzo ciekawe porównanie. Mimo że sytuacja przedstawiona w „Szarych ogrodach” była dużo bardziej ekstremalna, w gruncie rzeczy film porusza ten sam problem zaborczości i obawy przed samotnością. Podobnie jak w „Zbliżeniach”, matka chroniła córkę przed wszelkim złem – i, w konsekwencji, również dobrem – świata zewnętrznego. Tak samo samotność mojej bohaterki przejawia się poprzez jej zaborczość wobec córki.
Tak jak w „Szarych ogrodach” katalizatorem dla toksycznej relacji matki i córki staje się odejście mężczyzny.
Matka nie ma nikogo. Mąż ją opuścił, siostra pojawia się sporadycznie. Moja bohaterka jest szalenie kategoryczną osobą, w scenie rozstania z mężem widać, że nie dopuszcza żadnej innej możliwości niż natychmiastowe odcięcie się od człowieka, który zawiódł jej zaufanie. To prosta droga do samotności.
Powiedziała pani niedawno w jednym z wywiadów, że w Polsce brakuje dobrych ról kobiecych....
...bo ich wręcz nie ma!
Przypadek „Zbliżeń” pokazuje, że w polskim kinie pojawiają się jednak złożone, niejednoznaczne kobiece bohaterki. Jak często zdarza się pani otrzymać propozycję filmowej roli, która panią zainteresuje?
Teraz? Wcale. Gram natomiast w pięciu spektaklach w Teatrze Narodowym, więc nie narzekam na brak zajęć. Wśród reżyserów filmowych w Polsce niechlubną tradycją jest niechęć do teatru. Twórcy często nie mają pojęcia, że aktor się rozwija, że uległ pewnej przemianie, dojrzał, zgłupiał. Patrzą wyłącznie na datę urodzenia, która przecież o niczym nie świadczy.
Mam wrażenie, że ostatnio podejście do kobiet w polskim kinie się zmienia. W konkursie tegorocznego festiwalu filmowego w Gdyni wciąż dominują męscy bohaterowie, ale znalazły się cztery filmy, w których główne role zagrały kobiety: „Obietnica” Anny Kazejak, „Jeziorak” Michała Otłowskiego, „Fotograf” Waldemara Krzystka, no i „Zbliżenia” Piekorz.
To prawdziwy cud [śmiech]. Na ogół w kinematografii polskiej nie pisze się dobrych ról dla kobiet. Wydaje mi się, że scenariusze pisane z przekonaniem, że kobieta nie jest w stanie udźwignąć tematu wiodącego w filmie. Nie mam pojęcia, dlaczego tak jest. Pamiętam kiedy jeszcze w latach 80. po sukcesie „Cudzoziemki” mówiłam, że takie role można w polskim kinie policzyć na palcach jednej ręki. Od tamtej pory niewiele się zmieniło. Przed polskimi reżyserami jeszcze sporo pracy.