Grube miliony zielonych wydane, a widzowie i tak miażdżą film. Co się stało z blockbusterami?
Efekty niespecjalne? Od jakiegoś czasu Hollywood ma problem nie tylko z negatywnym odbiorem VFX przez widownię, ale i z protestami samych pracowników, mających dość podłego traktowania. O sytuacji w branży rozmawiamy z Jakubem Pruszkowskim, specjalistą od cyfrowej magii.
Kiedy przed przeszło 30 laty James Cameron do spółki z legendarnym już studiem Industrial Light and Magic przecierał cyfrowe szlaki i wyznaczał nowe standardy dla branży VFX (efektów wizualnych), myśleliśmy naiwnie, że uchylono nam nieba i dla kina nie będzie już misji niemożliwych. Że z niczego pobuduje się królestwa z baśni, że łeb podniosą ogromne potwory z głębin, że przemierzymy przynajmniej z połowę galaktyki, siedząc wygodnie przed ekranem z kubłem popcornu na kolanach.
Tyle że nie. Bo choć faktycznie cyfrowa rewolucja otworzyła nie tylko drzwi wyobraźni, ale i bramy, to jednak od co najmniej paru lat cyfrowe efekty specjalne nawet w głośnych, jak najbardziej wysokobudżetowych blockbusterach często pozostawiają sporo do życzenia. Nie zawsze chodzi o ich dyskusyjną jakość, ale także o nadmiar. Dlatego też już sam zwiastun "Furiosy", nowego filmu z uniwersum "Mad Maxa", spotkał się z ostrą krytyką głównie z uwagi na przesunięcie wektora. Poprzedni film z serii, "Na drodze gniewu", wykorzystywał bowiem praktycznie wyłącznie efekty praktyczne. Prequel to już festiwal CGI (grafiki komputerowej).
Oczywiście nie jest pierwszy tytuł, który został zmiażdżony przez internetowy komentariat. Kto pamięta usunięte cyfrowo wąsy Henry’ego Cavilla albo pierwszą wersję postaci filmowego Sonika, ten kojarzy, o czym mowa. A mowa o filmach za grube miliony zielonych, gdzie nie potrafiono ogarnąć - wydawałoby się - najprostszych rzeczy. Tymczasem japońska "Godzilla Minus One", kosztująca ułamek kwot, jakie wydaje się na kinowy serial Marvela, wygląda o niebo lepiej.
Czemu jednak tak się dzieje? Zapytałem o to Kubę Pruszkowskiego, specjalistę od efektów specjalnych, członka ekipy, która w 2016 roku odebrała Oscara za "Księgę dżungli", aktualnie pracującego przy "Godzilli i Kongu: Nowym Imperium".
- To jest bardzo złożone pytanie. Nie jestem pewien, czy cyfrowe efekty specjalne są obecnie słabszej jakości, niż były jeszcze kilka lat temu. Myślę, że możemy to rozpatrywać zależnie od projektu. Niebawem wychodzi "Diuna 2", nad którą pracowało nasze studio, i gwarantuję, że efekty będą imponujące - mówi Pruszkowski. - Mogę się zgodzić, że ostatnie filmy ze stajni Marvela nie wykorzystały pełnego potencjału, ale myślę, że problemem był bardziej czas i brak kierunku kreatywnego niż nieudolność studia postprodukcyjnego.
Nie chodzi jednak wyłącznie o to. Branża VFX przeżywa kryzys nie tylko jakościowy, ale i wizerunkowy, bo pracownicy studiów odpowiedzialnych za efekty są przemęczeni, często ich nazwiska pomija się w napisach końcowych, nie otrzymują też żadnych tantiem. Dlatego też amerykańscy specjaliści próbują zakładać związki zawodowe, co ma zapobiegać masowym zwolnieniom. Spotkały one chociażby zespół odpowiedzialny za efekty do "Oppenheimera", który to film zarobił prawie 200 milionów dolarów.
Pruszkowski, pracujący dla kanadyjskiego studia, również nie kryje, że problem przepracowania jest w branży poważny: - Cóż mogę powiedzieć? Kiedyś taksówkarz w Londynie zapytał mnie, czy pracuję w banku, czy w branży filmowej, bo w większości to przedstawiciele tych dwóch profesji przez cały tydzień wracają do domu o czwartej nad ranem. Czy powinno się to zmienić? Oczywiście! Branża VFX wygląda pod tym względem lepiej w Kanadzie, gdzie każda nadgodzina jest płatna, co wymusza na produkcji efektywniejsze planowanie projektu, a w rezultacie - lepszy produkt końcowy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pruszkowski dodaje, że choć problem z efektami - a raczej ich negatywnym odbiorem przez publiczność - nie jest nowy, to jednak pandemia nie pozostała bez wpływu na obecny kształt całego Hollywood. - Ostatnie trzy lata były bardzo nietypowe dla całej branży filmowej, nie tylko dla studiów zajmujących się efektami specjalnymi. Restrykcje związane z covidem, przejście z pracy stacjonarnej na pracę zdalną, strajki związków zawodowych… Wszystko to wymagało bardzo szybkiego dostosowania się do nowej rzeczywistości", mówi.
- Patrząc z perspektywy czasu na projekty, które dostarczył nasz team i inne duże biura postprodukcyjne, myślę, że naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Jeśli miałbym wskazać bardziej problematyczne technicznie miejsca, na które widz zazwyczaj reaguje negatywnie, w większości będą to sekwencje kręcone na blue albo green screenie, gdzie problemem jest sztuczne, "studyjne" oświetlenie aktora - zauważa.
Czy istnieje jakieś wyjście z tego impasu? Rozwiązania, choć proste wyłącznie na papierze, wydają nasuwać się same, czyli: uregulowanie warunków pracy studiów pracujących przy VFX, w tym podwyżki płac i ograniczenie godzin roboczych, a także być może mniejszy nacisk na CGI i przynajmniej częściowy powrót do efektów praktycznych, tworzonych bez udziału komputera. A co na ten temat ma do powiedzenia Pruszkowski?
- Chyba wszyscy pracujący w branży zgodzą się z tym, że najlepszy wizualnie rezultat daje połączenie efektów praktycznych z tymi wygenerowanymi komputerowo. Obie strony powinny znać wzajemnie swoje siły i słabości. Dobre planowanie projektu pozwala połączyć oba rozwiązania i stworzyć ujęcia i sekwencje, które naprawdę wyglądają "seksownie".
I takie obrazki wszyscy chcielibyśmy oglądać. Oby Hollywood wzięło sobie powyższe rady do serca.
Bartosz Czartoryski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o najlepszych (i najgorszych) reklamach świątecznych, wielkich potworach w "Monarchu" na AppleTV+ i szokującym znęcaniu się na ludźmi w "Special Ops: Lioness" na SkyShowtime. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.