Indiana Jones kontra naziści lepsi od Hitlera
- To może brzmieć niewiarygodnie, ale naprawdę miałem dużą wolność na planie - mówi w rozmowie dla WP James Mangold. Jego "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" trafił już do kin. Jak wyglądały kulisy pracy nad tą produkcją?
Po 15 latach na ekrany powraca jedna z najpopularniejszych postaci w historii X muzy. Jednak w nowym filmie Indiana Jones nie przypomina już dawnej wersji siebie. Postarzał się, ma problemy z poruszaniem się, a do tego zmienił się świat, który stracił zainteresowanie przeszłością. Senior archeologii wciąż wykłada na uniwersytecie, ale jego opowieści pasjonują już wyłącznie jego. Do czasu aż pewnego dnia nieoczekiwanie na jego zajęciach pojawi się jego córka chrzestna Helena. Wtedy Indy wyruszy na ostatnią przygodę i skonfrontuje się z ugrupowaniem neonazistów.
- Pewne rzeczy w uniwersum Indiany Jonesa są stałe. Indy od zawsze walczył z ignorancją, fanatyzmem, kłamstwem i faszyzmem. To jest niezmienne. Dlatego żeby film był spójny z resztą serii, zacząłem szukać pomysłu na to, jak umiejscowić nazistów w czasach powojennych - mówi reżyser James Mangold.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Premiery kinowe 2023. Na te filmy czekamy!
Artur Zaborski: Nie chciałbym być na pańskim miejscu i podejmować decyzji, czy robić nowy film z serii o Indianie Jonesie w duchu poprzednich części, czy zaproponować coś autorskiego, swojego. Jak pan wybrnął z tego dylematu?
James Mangold: Największym wyzwaniem był stworzenie takiego filmu, który rezonuje ze współczesnością, a jednocześnie wpisuje się w tradycję serii. Przy tym zależało mi na tym, że powstał film, który pokazuje bohatera w wieku grającego go aktora. To, że on się starzeje, było istotne, nie chcieliśmy udawać, że osiemdziesiątka to nowa czterdziestka, bo tak nie jest. Oczywiście wszyscy chcielibyśmy postrzegać siebie jako młodzieniaszków i być wiecznie młodzi. Jednak rzeczywistość jest inna.
I chociaż kino - a zwłaszcza ta seria - to czysta fantazja, to jednak jest ono oparte na realizmie. Harrison Ford wygląda dziś inaczej, niż kiedy robił pierwsze trzy epizody serii w latach 80., ma też inne możliwości wykonywania akrobacji. To, że mogę go zastąpić w każdej scenie akcji kaskaderem, wcale nie oznacza, że powstałby lepszy film, tylko nieprawdziwy, zakłamujący to, gdzie byłby ten bohater w wieku, w którym jest.
Trudno zaakceptować nam to, że nasz ukochany bohater kinowy, którego utożsamiamy z tężyzną fizyczną, starzeje się.
Tematem naszego filmu jest czas. Indiana jest przecież archeologiem, zajmuje się grzebaniem w przeszłości. Dziedzina, którą reprezentuje, docenia upływ czasu. Najlepiej rozumie, jak czas zmienia świat - społeczeństwo i jednostki. On nie ma wątpliwości, że starzeją się nawet najwięksi bohaterowie. W filmie pokazujemy, że Indiana starzeje się fizycznie, ale też, że nie pasuje do zmieniającego się świata. Lata 60,., w których umiejscowiliśmy akcję produkcji, to czas bardzo żywych ruchów społecznych i osiągnięć naukowych. Ludzie właśnie spacerowali po Księżycu, co rozpala wyobraźnię społeczeństwo. Zamiast zachwycać się osiągnięciami z przeszłości, ludzie zaczynają patrzeć w przyszłość. Przestaje ich zajmować to, co się wydarzyło, czego Indiana nie może zrozumieć.
Jak Harrison Ford znosił to, że już nie może grać z taką intensywnością jak kiedyś?
Z Harrisonem znamy się już od jakiegoś czasu. Pracowaliśmy razem kilka lat temu przy "Zewie krwi", który produkowałem. Uwielbiam go. Jest ikoną ekranu, absolutną legendą. Ludzie mówią albo że ktoś jest gwiazdą, albo że ktoś ma talent. I do Harrisona, mimo jego popularności, zastosowałbym to drugie określenie. On nigdy nie zachowywał się jak gwiazda: nie przejmował się tym, jak wygląda na ekranie ani walczył, żeby najlepsze teksty w filmie wypowiadał jego bohater. Walczył o to, żeby jego bohater był pokazany wiarygodnie. Sukcesem Harrisona nie było to, że jest ładny i uroczy, tylko to, że nie boi się eksplorować ekscentryczności swojego bohatera. Jego Indiana Jones nigdy nie był herosem, miał wiele skaz, potykał się, przez co był bardziej ludzki, a przez to rezonował z widownią, bo przypominał widzom ich samych.
W filmie pojawia się wątek nazistów, którzy chcieliby kontynuować działania Hitlera. To pana komentarz do ugrupowań faszystowskich, które coraz bardziej rozpychają się łokciami na arenie politycznej?
Pewne rzeczy w uniwersum Indiany Jonesa są stałe. Indy od zawsze walczył z ignorancją, fanatyzmem, kłamstwem i faszyzmem. To jest niezmienne. Dlatego żeby film był spójny z resztą serii, zacząłem szukać pomysłu na to, jak umiejscowić nazistów w czasach powojennych. Pierwsze trzy filmy rozrywały się w latach 30. i 40., kiedy podział na dobrych i złych był bardzo wyraźny. W latach 60., kiedy dzieje się akcja "Artefaktu przeznaczenia", to się zmienia. Wtedy zaczęliśmy dostrzegać, że świat jest znacznie bardziej skomplikowany, nie ulega prostej dychotomii.
Zaczyna się kult młodości, postępują prace nad programem nuklearnym, przestajemy być pewni, kto jest naszym wrogiem, a kto przyjacielem. Zaczyna się patrzenie w przód i negowanie tego, co dokonały poprzednie generacje. Zamiast uznawać osiągnięcia przeszłości, podważa się je i proponuje inne, które mają być lepsze. Koncept nazistów, po który sięgnąłem, musiał być z tym wszystkim związany, dlatego pokazałem nazistów, którzy chcieli być lepsi niż ci, którzy doprowadzili do II wojny światowej. Nowa generacja nazistów infiltruje zachodni świat, uczestniczy w programie kosmicznym. Wśród nich są nie tylko Niemcy, ale też Amerykanie. Dla mnie to odbicie nie tylko tego, co dzieje się dzisiaj, ale ogólnie: nowoczesności, która dostarcza nam problemów, bo nie pozwala łatwo identyfikować zła.
Bardzo doceniam to, że w filmie promujecie naukę. Dawno nie widziałem w kinie filmu, w którym mówiłoby się o prawie wyporności czy o oblężeniu Syrakuz. Brakuje mi takich produkcji.
Indiana Jones to człowiek nauki. Każda część serii konfrontowała go ze sprawami, które wymykają się logice, a mimo to on pozostał człowiekiem racjonalnym, twardo stąpającym po ziemi. Nie wierzy w magię, a tylko i wyłącznie w to, co można udowodnić naukowo. Akcja dzieje się w drugiej połowie lat 60., która wyznaczyła kres epoki racjonalności, a rozpoczęła czas trybalizmu, kiedy każdy żyje w swojej wersji prawdy i wierzy w swoje fakty, podważając rację innej strony.
"Artefakt przeznaczenia" ma kończyć serię o Indianie Jonesie. "Logan: Wolverine" zamykał zaś serię filmów o tym bohaterze. Ludzie mówią: "Nieważne, jak się zaczyna, ważne, jak się kończy". Czuł pan presję związaną z oczekiwaniami widzów?
To dwa zupełnie różne filmy, ale ze wspólnym wątkiem: obaj bohaterowie, którym wydawało się, że są niezniszczalni, musieli skonfrontować się z własnymi ograniczeniami, dostrzec swoje słabości, odkryć czułe miejsca, uświadomić sobie, że są śmiertelni. Ale Logan tak naprawdę cierpiał całe życie, nieustannie mierzył się z bólem, musiał walczyć z całym światem, w pewnym momencie stał się maszyną do zabijania.
Indiana Jones stoi na antypodach: w jego uniwersum nie pojedynki nie są przepełnione brutalnością, tylko humorem. Sceny akcji bardziej przypominają balet albo musical, jest w nich sporo humoru i dystansu. Kiedy Steven Spielberg robił pierwszy film o Indym, inspirował się Busterem Keatonem, który wcielał się w bohaterów słabych, przytłoczonych przeciwnościami losu. Indianie Jonesowi bliżej do niego niż do Jamesa Bonda. On nie wychodzi z opresji bez żadnego szwanku, tylko cierpi, odczuwa ból fizyczny, jak i emocjonalny. Nie kryje się też ze strachem.
Pan zaczynał w kinie niezależnym, w którym robił pan, co chciał. Teraz kręci pan dla wielkich wytwórni, które pewne chętnie wtrącają się w to, co pan kręci. Trudno się było przestawić na taki tryb pracy?
Muszę pana rozczarować, bo nie widzę żadnej różnicy. Nigdy mógłbym nie zrobić "Artefaktu przeznaczenia", gdybym nie zrobił moich niezależnych filmów, bo to na planie tamtych produkcji zdobyłem umiejętności reżyserskie i zrozumiałem, jak nawigować bardzo dużą grupą ludzi. Jednak sam rodzaj pracy się nie zmienił: nadal zarządzam aktorami w określonym zestawie scenografii, która mieści się w określonym kadrze. Opowiadam historie tylko że za większe pieniądze.
To może brzmieć niewiarygodnie, ale naprawdę miałem dużą wolność na planie. Ale też pamiętajmy, że ja nie podchodziłem do tej serii z zamiarem wywrócenia jej do góry nogami, tylko chciałem kontynuować jej dziedzictwo. Kiedy zgłosiłem Harrisonowi i producentom pomysł, żeby pokazać nasze bohatera w zmierzchu jego życia, przekonali się do niego. I pozwolili mi działać, uznając, że najciekawszy film powstaje tam, gdzie pozwala się twórcy na autorskie spojrzenie na dobrze znane uniwersum.