Jerzy Bończak: Byłem na dnie
Brawurowy i podstępny Zyzio Krzepicki z "Kariery Nikodema Dyzmy", szalony filmowy Mazepa czy budujący w mieszkaniu roboty konstruktor Manc z serialu "Alternatywy 4" - to tylko trzy spośród dziesiątek ról, które zagrał Jerzy Bończak (61 l.).
To znakomity aktor i reżyser, jedna z najbardziej charakterystycznych i najlepiej rozpoznawalnych twarzy polskiego kina i telewizji. Ale też zwykły człowiek, który stoczył w swym życiu ciężką walkę z nałogiem. Dzisiaj Jerzy Bończak postanowił zmierzyć się z przeszłością i w szczerej rozmowie z Faktem wyznać, jak nisko upadł przez alkohol i w jaki sposób zdołał wyrwać z okowów nałogu.
Mało kto wie, że jest pan synem ogrodnika z warszawskiego Marymontu. Jest pan zadowolony ze swojego pochodzenia?
- Nie narzekam, a poza tym już za późno na zmiany (śmiech).
Pytam, bo zastanawiam się, czy gdyby pochodził pan z artystycznego domu, byłby pan równie dobrym aktorem?
- Czasami tzw. dobry dom rozleniwia i młody artysta wypada gorzej, niż jego rodzice. Jest ciągle porównywany i nie wytrzymuje presji, ale są też przykłady zupełnie przeciwne. Marek Kondrat wychował się w aktorskiej rodzinie i przebił wszystkich, nawet swojego stryja, legendę teatru.
Pomagał pan tacie w uprawianiu pomidorów?
- Trochę, ale mój ojciec choć z zawodu był ogrodnikiem, to w głębi serca był artystą. Pamiętam, gdy jako dziecko siedziałem z nim przed domem. Opowiadał mi wtedy o pięknie świata i poezji. W ten sposób uwrażliwiał mnie i dzięki tej rozmowie zacząłem pisać wiersze. Gdyby nie on, pewnie nigdy nie zainteresowałbym się aktorstwem.
Lubi pan oglądać siebie jako aktora?
- Kiedyś nie lubiłem, ale teraz toleruję. Gdy widzę swoje role z młodości zastanawiam się nad upływem czasu. Z nostalgią patrzę na to, co już zrobiłem.
Czy te produkcje sprzed lat wytrzymują próbę czasu?
- Uważam, że filmy, które powstawały wtedy, są znakomite. Każdy metr taśmy przeliczany był na dolary i ciążyła na nas presja, by nie popełniać błędów, bo dubli nie będzie. Mimo to ogląda się to świetnie.
Mówią o panu: „Mistrz drugiego planu”. Czuje pan żal, że tylko drugiego?
- Nie zawsze wcielałem się w postaci epizodyczne. W „Karierze Nikodema Dyzmy” czy w „Domu” grałem przecież jedne z ważniejszych ról tych seriali.
Ale jednak pańską specjalnością są epizody.
- To prawda. To sprawa mojej fizyczności, a poza tym uważam, że łatwiej jest zagrać główną rolę, niż wcielić się w postać drugoplanową. Główna rola to opowiadanie na przestrzeni długiego czasu. Epizod to kondensacja. Powiem nieskromnie, że do epizodów potrzeba bardzo dobrych aktorów (śmiech).
- Papierosy, niestety, ciągle palę...
Seks?
- Jestem już w takim wieku, że nie chcę czytelników zbytnio zanudzać...
Zostaje więc alkohol!
- Z gorzałą miałem różne doświadczenia: zarówno przykre, jak i przyjemne. W pewnym momencie zauważyłem, że alkohol zaczął przeszkadzać mi w pracy. A dla mnie praca, razem z rodziną, to najważniejsze rzeczy w życiu.
Pił pan, żeby przełamać nieśmiałość?
- Jaką nieśmiałość? Jestem człowiekiem otwartym, a po wódce byłem jeszcze bardziej. Piło się w różnych sytuacjach. Alkohol mi smakował. Lubiłem euforyczne stany po spożyciu.
Jak udało się panu rzucić picie?
- Przy pomocy lekarzy... Wychodzenie z uzależnienia to proces długotrwały i bardzo bolesny psychicznie. Pomagałem sobie farmakologicznie.
Był pan w klubie Anonimowych Alkoholików?
- Nie chodziłem tam, bo rozmawiając z kolegami i sam ze sobą, stworzyłem sobie własną terapię. Taki swój prywatny klub AA.
Była jakaś jedna sytuacja, która uświadomiła panu, że jest już na dnie?
- Nie było jednej, konkretnej. Był to raczej cały szereg różnych zdarzeń. Na przykład reżyseruję, przychodzę na próbę, aktorzy czekają na przydział aktorskich zadań, a ja mam kompletną pustkę w głowie. Mam wyprany mózg i nie umiem sklecić jednego sensownego zdania. To była kwestia odpowiedzialności, także za aktorów, z którymi pracowałem.
Kiedy przestał pan pić?
- Kompletnie rzuciłem alkohol kilkanaście lat temu. Nie zanotowałem sobie w kalendarzyku, kiedy dokładnie to było i nie odliczałem, ile od tej chwili czasu upłynęło. Nie traktuję tego w kwestii „udało się”, ale traktuję to jako rozdział zamknięty.
Nawet piwa pan nie tknie?
- Nawet piwa. Z jednej strony mogłoby to spowodować powrót do nałogu, a z drugiej nie mam wcale na to ochoty. Obecnie alkohol dla mnie nie istnieje. Nie piję żadnego alkoholu, ponieważ nie jest on mi kompletnie do niczego potrzebny. Ale z drugiej strony nie żałuję czasu, kiedy alkohol istniał w moim życiu.
Jest pan po zawale. Czy wyciągnął pan jakieś wnioski z choroby serca?
- Lekarze większy nacisk kładli na rzucenie palenia, niż picia. Zrozumiałem wtedy, że życie jest krótkie i jeśli nie chcę popełnić świadomego samobójstwa, muszę coś ze sobą zrobić. Uzależnienie od alkoholu to nic innego, jak powolne zabijanie się.
W prawdziwym życiu od lat jest pan w małżeństwie z tą samą kobietą. Dlaczego nie nosi pan obrączki?
- Kiedy po ślubie założyłem obrączkę, jak nożem uciął skończyły się dla mnie wszystkie propozycje pracy. Przez miesiąc nikt nie zadzwonił, nawet z radia. Powiedziałem do żony, że zdejmuję obrączkę. I proszę mi wierzyć, następnego dnia posypały się oferty. Poprosiłem żonę o wybaczenie i schowałem obrączkę do szuflady. Nie zakładam jej, żeby znów nie czekać miesiącami na pracę.