Każdy chce być jak James Bond. "Perspektywa wcielenia się w agenta 007 to pokusa, której trudno się oprzeć"
"Nazywam się Bond, James Bond" - te słowa znają wszyscy, nawet jeśli nigdy w życiu nie czytali opowiadań i powieści Iana Fleminga o brytyjskim agencie 007. Filmowy cykl, którego 25. część weszła do kin w ubiegłym roku, sprawił, że elegancki szpieg w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości stał się znany pod każdą szerokością geograficzną.
Kiedy jednak Bond po raz pierwszy pojawił się na ekranie? Na to pytanie większość kinomanów zapewne udzieli odpowiedzi: "W 1962 roku, w filmie 'Doktor No', od premiery którego mija właśnie okrągłe sześćdziesiąt lat". A to nieprawda! Pierwsza adaptacja przygód Jamesa Bonda powstała osiem lat wcześniej w amerykańskiej telewizji. Stacja CBS nakręciła godzinną adaptację powieści "Casino Royale" jako jeden z odcinków serialowej antologii "Climax!". Główny bohater, dla kolegów Jimmy (!), był amerykańskim (!!!) agentem z fikcyjnej służby wywiadowczej Combined Intelligence Agency (skrót tej nazwy wygląda jakby znajomo...) i w niewielkim stopniu przypominał dżentelmena z książki Fleminga. "Nie miałem pojęcia, jak go zagrać, bo w tamtych czasach nikt w Ameryce jeszcze nie słyszał o Bondzie" – wspominał po latach Barry Nelson, który w "Casino Royale" wcielił się w słynnego superszpiega, a tym samym przeszedł do historii jako pierwszy odtwórca tej roli.
Dziś, z perspektywy czasu, telewizyjną ekranizację powieści Iana Fleminga można potraktować co najwyżej jako egzotyczną ciekawostkę, którą zainteresują się chyba tylko najzagorzalsi miłośnicy przygód agenta 007. Nie ulega wątpliwości, że prawdziwą "Bondmanię" zapoczątkował Sean Connery dzięki swemu niepowtarzalnemu stylowi łączącemu szyk i elegancję z szorstką charyzmą i bezwzględną brutalnością. Pamiętajmy bowiem, że James Bond – przynajmniej w pierwszych filmach cyklu - był nie tylko pracownikiem brytyjskiego wywiadu, ale przede wszystkim zabójcą.
Co ciekawe, nawet dziś wielu fanów brytyjskiego szpiega uważa, że Connery był Bondem idealnym, choć w rzeczywistości swój literacki pierwowzór przypominał w równie niewielkim stopniu, co jego amerykański poprzednik, Barry Nelson. Ian Fleming nie mógł ścierpieć zwłaszcza szkockiego akcentu aktora - nie mówiąc o tym, że powieściowy James Bond to arystokrata o nienagannych manierach, a zachowanie filmowego nieraz pozostawiało wiele do życzenia. Po obejrzeniu "Doktora No" pisarz jednak skapitulował i obdarzył sympatią odtwórcę roli. Reszta to już historia... Jak powiedział kilka lat temu Daniel Craig w rozmowie ze mną: "Ian Fleming stworzył Bonda w swojej wyobraźni, ale tak naprawdę to Sean Connery dał mu swoją twarz".
Oczywiście Connery nie był jedynym aktorem, który na ekranie przyjął kryptonim 007. Kolejne przydziały obsadowe wywoływały szereg dyskusji wśród krytyków filmowych, a przede wszystkim kinomanów, którzy w zależności od doboru aktora reagowali entuzjazmem bądź postawą "To już nie to samo". Damian Lewis, z którym miałam okazję pogawędzić nieco o fenomenie Bonda, wyznał: "Kiedy byłem młodszy, to na przekór wszystkim wolałem Rogera Moore'a od Seana Connery'ego. Naprawdę! Podobało mi się, że grał nie do końca serio, z przymrużeniem oka, zawsze ze znacząco uniesioną jedną brwią. Dzisiaj natomiast głosuję na Daniela Craiga".
Ilu odtwórców roli Jamesa Bonda przewinęło się przez ekran w ciągu sześćdziesięciu lat od premiery "Doktora No"? Wymieńmy ich dla porządku (nieszczęsnego Barry'ego Nelsona zostawmy już jednak w spokoju): Sean Connery, George Lazenby, Roger Moore, Timothy Dalton, Pierce Brosnan, Daniel Craig, David Niven, Peter Sellers, Woody Allen, Ursula Andress...
Chwileczkę, nie za dużo ich? Wbrew pozorom nie, ponieważ ostatnia czwórka wystąpiła w pastiszu bondowskich filmów – trzeba trafu, również inspirowanym "Casino Royale". W nakręconej w 1967 roku produkcji pod tym tytułem sir James Bond (Niven) jest już na emeryturze, hoduje kwiaty, a w wolnych chwilach gra na fortepianie kompozycje Debussy'ego. Powraca jednak do służby, gdy światu grozi niebezpieczeństwo, a dla zmylenia przeciwnika postanawia, że wszyscy brytyjscy agenci, bez względu na płeć, będą nosić kryptonim 007 i nazwisko James Bond. Stąd właśnie w powyższym zestawieniu Ursula Andress, która w "Doktorze No" stworzyła archetyp dziewczyny Bonda (ta scena, gdy wynurza się z wody!), w "Casino Royale" zaś gra Vesper Lynd alias 007. Przyznaję, że trochę po znajomości umieściłam na liście Woody'ego Allena, on bowiem wciela się nie tyle w Jamesa Bonda, co w jego amerykańskiego kuzyna Jimmy'ego, wyjątkowo zresztą niezdarnego.
Ale cóż, przy tylu agentach jeden więcej nie robi różnicy. Szczególnie w filmie, w którym córka Bonda i Maty Hari zostaje porwana przez latający talerz, brytyjscy kandydaci na szpiegów trenują, jak uodpornić się na seks, a w finałowej bijatyce w kasynie biorą udział kowboje, Indianie, tresowane foki i żołnierze Legii Cudzoziemskiej z Jean-Paulem Belmondo na czele.
Przedziwny to film, wyjątkowo nierówny, a jednocześnie niezwykle oryginalny, zwłaszcza jak na swoje czasy. Poświęcam mu tyle miejsca z dwóch powodów. Po pierwsze, nic nie może równać się z widokiem Petera Sellersa, niezapomnianego inspektora Clouseau z "Różowej Pantery", wygłaszającego z brytyjską flegmą słowa "Bond, James Bond". Po drugie, choć "Casino Royale" podchodzi do tematu w sposób prześmiewczy, znalazły się w nim całkiem poważne zastrzeżenia wobec kanonicznego cyklu z Seanem Connerym. Sir James Bond, dystyngowany dżentelmen z wyższych sfer, wypowiada się o swoim imienniku z "Doktora No" z nieskrywaną pogardą, nazywając go zbirem i seksomaniakiem.
Te złośliwe przytyki mają swoje drugie dno, ponieważ wcielający się w sir Jamesa David Niven - ówczesny ideał filmowego arystokraty - był wymarzonym kandydatem Iana Fleminga do roli agenta 007. Producenci "Doktora No" mieli jednak inne zdanie, a Nivenowi przypadła w udziale jedynie okazja do zagrania Bonda w zwariowanym pastiszu. Cóż, dobre i to...
Nie on jeden zresztą musiał obejść się smakiem, ubiegając się o etat filmowego Jamesa Bonda. Gdy po dwudziestej części cyklu, "Śmierć nadejdzie jutro" (2002), era Pierce'a Brosnana dobiegła końca, jego idealnym następcą wydawał się Clive Owen. Producenci postawili jednak na Daniela Craiga. Ileż wówczas pojawiło się plotek i teorii spiskowych! A to, że Owen zażądał zbyt wielkiej gaży i mu odmówiono; a to, że on sam odmówił, bo nie był zainteresowany rolą. Sam aktor zresztą dolewał oliwy do ognia filmowymi występami w rodzaju epizodu w "Różowej Panterze" (2006) – zagrał brytyjskiego agenta 006, któremu zabrakło jedynki do pełnego sukcesu... Dopiero rok po premierze "Casino Royale" (2006) z Craigiem Clive Owen ujawnił, że tak naprawdę nikt nigdy nie zaoferował mu roli Bonda, a cała medialna wrzawa narodziła się wyłącznie z pogłosek.
Są też artyści, którzy podchodzą do sprawy z poczuciem humoru. Kilka lat temu wspomniany już Damian Lewis zaskoczył mnie wyznaniem, że nie musi już marzyć o zagraniu agenta 007, bo ma to za sobą. Zdziwiłam się, bo jako żywo nie mogłam sobie przypomnieć żadnego filmu z nim jako Bondem. Wyjaśnił więc, że wziął udział w nagraniu kolekcji audiobooków z powieściami Fleminga. Przeczytał "Diamenty są wieczne". "Mogę więc z czystym sumieniem powiedzieć, że w jakimś sensie zagrałem Jamesa Bonda. W końcu czytałem jego dialogi" – stwierdził i w zasadzie musiałam się z nim zgodzić.
Całkowicie zaś ujął mnie prostolinijną szczerością Henry Cavill, dzisiejszy Superman i wiedźmin Geralt. W rozmowie ze mną otwarcie przyznał, że swego czasu ubiegał się o stanowisko agenta 007, ale musiał pogodzić się z porażką: "Oczywiście to nie było przyjemne, kiedy mi powiedzieli 'Nic z tego'. Wiązałem z tą rolą spore nadzieje. Ale potem zobaczyłem, jak fantastycznie w Bonda wcielił się Daniel Craig. I stwierdziłem, że dobrze się stało".
No właśnie, Craig... Nie jest tajemnicą, że ostatni jak dotąd agent 007 miał do swojej pracy nastawienie dalekie od entuzjazmu. A z każdym nakręconym filmem jego – hm, nazwijmy to elegancko – dystans emocjonalny tylko się pogłębiał. Kiedyś aktor próbował mi wyjaśnić, że mimo wielu niekwestionowanych przywilejów związanych z rolą (podróże, kostiumy, samochody – żeby wymienić tylko kilka) przeszkadza mu ciążąca na nim ogromna presja: "Jeśli coś się nie uda, to nikt nie będzie obwiniał członków ekipy, tylko wszyscy powiedzą, że nawalił ten facet, który grał Bonda. Jest się całkowicie na widoku i trzeba dać z siebie wszystko, żeby się udało. Film realizuje tysiąc osób, ale to moje nazwisko jest na pierwszym miejscu".
Teraz już Daniel może odetchnąć z ulgą. Jego bondowska przygoda dobiegła końca, a otwartą kwestią pozostaje: kto przejmie po nim kryptonim z dwoma zerami? Może Idris Elba, o którym od lat krążą pogłoski jako o potencjalnym Bondzie nowej generacji? Nie omieszkałam kiedyś spytać o to aktora. "No tak, znów słyszę, że mam zagrać Bonda" – zaśmiał się. Po czym wytłumaczył mi, że jego kandydatura to wyłącznie efekt krążącej po Internecie pogłoski: "Wszystko wzięło się stąd, że w którymś wywiadzie Daniel Craig powiedział, że jego zdaniem byłbym bardzo dobry w tej roli – co oczywiście jest wielkim komplementem i bardzo za to dziękuję. To jedno zdanie, wyrwane z kontekstu, wywołało prawdziwą burzę. Choć nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. To wszystko". Z drugiej jednak strony przyznał, że perspektywa wcielenia się w agenta 007 to pokusa, której trudno się oprzeć, nawet jeśli taki Bond nie przypominałby już w niczym postaci stworzonej przez Connery'ego. "Bardzo chętnie bym go zagrał, zwłaszcza jeśli po zakończeniu zdjęć pozwoliliby mi zatrzymać wszystkie samochody" – stwierdził.
Czy kandydatura Idrisa Elby to rzeczywiście tylko pobożne życzenia jego fanów? O tym przekonamy się, gdy producenci cyklu o Jamesie Bondzie ogłoszą nazwisko następcy Daniela Craiga. Bo prędzej czy później muszą to zrobić. Nie bez powodu ubiegłoroczny film "Nie czas umierać" mimo gorzkiego finału (jeśli ktoś nie widział, nie zdradzę!) kończy się tym samym, podnoszącym na duchu komunikatem, który pojawiał się we wszystkich częściach cyklu, poczynając od "Doktora No": "James Bond powróci". Przez sześćdziesiąt lat regularnie powracał, czemuż by więc nie miał zrobić tego także teraz?
Yola Czaderska-Hayek
Słuchasz podcastów? Jeśli tak, spróbuj nowej produkcji WP Kultura o filmach, netfliksach, książkach i telewizji. "Clickbait. Podcast o popkulturze" dostępny jest na Spotify oraz w aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.