"Koty": film dla tych, którzy nie boją się żenady
Hollywood pokusiło się o ekranizację musicalu "Koty". 3 stycznia produkcja trafi na ekrany polskich kin. Jestem świeżo po pokazie tego dzieła. Gdybym miała wybrać jedno słowo, które je opisze, postawiłabym na "żenada".
19.12.2019 | aktual.: 20.12.2019 10:43
Lubicie musicale? A może kochacie koty? W takim razie pod żadnym pozorem nie idźcie na "Koty". Nawet jeśli byliście na tym w teatrze i bawiliście się tak dobrze, że nie skończyło się na jednym razie. Nawet jeśli "Memory" to waszym zdaniem najwspanialsza piosenka wszech czasów. Nawet jeśli niczym Princess Carolyn z "Bojacka Horsemana" ustawiliście sobie "Jellicle songs" jako dzwonek w telefonie. Po prostu sobie tego nie róbcie.
Pomysł na połączenie kociego futra z ludzkimi ciałami i twarzami za pomocą efektów specjalnych od początku wydawał mi się kontrowersyjny. A po zwiastunie wiedziałam już, że był nietrafiony. Ale miałam nadzieję, że można się do tego przyzwyczaić i dać się porwać fabule. Jak bardzo się myliłam...
Okazuje się, że w "Kotach" fabuły w zasadzie nie ma. Banda bezdomnych kotów oczekuje na bal, podczas którego tak zwana "Wyrocznia" wybrać ma kota, który poleci do jonosfery i uzyska nowe życie. Ale zanim szczęśliwiec zostanie wybrany, nie dzieje się nic. Poznajemy kolejnych bohaterów, przeskakujemy od piosenki do piosenki, a poszczególne koty śpiewają o swoich wyjątkowych cechach i umiejętnościach. Ale historia nie rusza się z miejsca ani o krok. O ile na deskach teatru może to działać, o tyle kino rządzi się nieco innymi prawami. Bez dobrej historii trudno mu utrzymać uwagę widza.
W wypadku "Kotów" ta uwaga koncentruje się w innym miejscu - na wyglądzie postaci. A ten jest przedziwny. Z każdą minutą i każdą nową taneczną pozą coraz dziwniejszy... "Kocie ruchy" i obcisłe kostiumy pokryte futrem wygenerowanym komputerowo, wyglądają momentami tak, że widz zaczyna się zastanawiać, czy granica dobrego smaku została już przekroczona, czy też nastąpi to dopiero za moment. Uczucie, które towarzyszy oglądaniu tego filmu, to narastające z każdą kolejną sceną zażenowanie.
Do filmu udało się zgromadzić świetną obsadę. Jest tu Judi Dench, Idris Elba, jest i Ian McKellen. W jednej z ról obsadzono Taylor Swift. Jak sobie poradziła? Trudno powiedzieć, bo po pierwsze: bardzo mało jej na ekranie, a po drugie: nikt tu nie ma zbyt wiele do grania, a jedyne, na co nie da się nie zwracać uwagi, to – jak już wspomniałam wyżej – przedziwny wygląd postaci.
Nie przepadam specjalnie za muzyką do "Kotów", ale jeśli miałabym wskazać jakiś jasny punkt filmu, to pewnie byłaby to ścieżka dźwiękowa. Nie wiem jednak, czy jest to wystarczający powód, by iść do kina. Obawiam się, że tych dwóch godzin nikt Wam nie zwróci. Za to ci, którzy gustują w cringe'owych produkcjach powinni jak najszybciej zarezerwować sobie bilet. Czeka was najbardziej żenująca rozrywka roku.