Krzysztof Janczak: chciał być jak Buster Keaton, ale skończył jako Pan Yapa. Z zaszufladkowaniem walczy do dziś
Kiedy zaczął pojawiać się na ekranie, okrzyknięto go polskim Louisem de Funesem. Dziś dla widzów jest przede wszystkim Panem Yapą. Krzysztof Janczak nie kryje, że od lat próbuje zerwać z tym wizerunkiem - dlatego założył internetowy kanał Yapa TV.
Już jako młody chłopak miał wielki talent do rozśmieszania znajomych - jego idolem był amerykański komik Buster Keaton.
- To była fascynacja, coś nieprawdopodobnego. To, co zobaczyłem na ekranie, przenosiłem do życia codziennego - opowiadał w "Gazecie Wyborczej". - W małym domku niedaleko nas mieszkała taka jedna Wiśniewska. Myśleliśmy, że jest wiedźmą.
Podpuszczany przez starszych kolegów odgrywałem przed nią różne dziwne scenki. Próbowaliśmy ją rozśmieszać, doprowadzać do szału. I tak się właśnie zaczęły moje pierwsze przygody. Zwariowana Wiśniewska była moją pierwszą publicznością.
Nie wszystkich jednak jego wygłupy bawiły - Janczak aż siedem razy musiał zmieniać szkoły; z jednego technikum wyrzucono go, kiedy uczesał sobie kucyki, zgolił jednego wąsa i wparadował tak do pokoju nauczycielskiego.
Karierę zaczynał jako poeta, na początku lat 70. publikując swoją twórczość w dwutygodniku "Kamena". Wkrótce też związał się ze Studenckim Teatrem Satyryków; współtworzył spektakle i sam występował na scenie. Potem można było oglądać go w klubie Stodoła i w kabarecie Pod Egidą. Jak wyznawał, wtedy cenzura nieźle dała mu się we znaki.
- Przez tematykę, którą poruszałem, miałem szereg zakazów występowania w różnych województwach w latach 80. To było bardzo przykre. Wychodziłem np. w województwie słupskim w teatrze na scenę i raptem okazywało się, że nie mogę wystąpić, bo mam zakaz. Pamiętam czasy, kiedy graliśmy przy pustej widowni, tylko dla cenzorów - wspominał w "Gazecie Wyborczej".
Nie krył, że interesował go też film - w 1986 roku zdał aktorski egzamin eksternistyczny i zaczął coraz częściej pojawić się przed kamerami. Wystąpił w serialach "Siedem życzeń", "WOW", "Tajemnica Sagali", "Gwiezdny pirat" czy "Na dobre i na złe" oraz filmach "Wielkie oczy", "Cyrk odjeżdża", "Łowca. Ostatnie starcie" i "Pora na czarownice".
Stworzył też swoją życiową kreację, autorskie alter ego, postać Pana Yapy - i to właśnie jako Yapa prowadził na przykład program dla młodzieży "5-10-15"; jego charakterystyczne przywitanie "Witka, Witeczka" z czasem stało się kultowe.
- Robiłem rzeczy, które były dla mnie nowe. Jestem facetem z kabaretu, teatru, filmu. Zupełnie nie myślałem, że wyląduję w programie dla dzieci. Okres był mroczny, nieprzychylny - przez cały czas trwał bojkot telewizji. I wtedy Bożena Walter powiedziała do mnie i do Wojtka Manna, że czas, by coś zrobić dla dzieci, cóż one są winne. Powiedziałem jej, że będę robił absurdalne filmiki ze swoją sunią Fasolą. Potem pojawiła się kultowa "Czy wydra wygra" i zaczął się szał – wspominał tamte czasy w "Gazecie Wyborczej".
Czuł się świetnie jako Pan Yapa, ale z czasem ta rola zaczęła go uwierać. Twierdził, że miał to być w jego życiu zaledwie epizod, a tymczasem nie mógł się rozstać ze stworzoną przez siebie postacią. Przy tej postaci trzymały go również względy finansowe, chciał zapewnić swojej rodzinie jak najlepsze warunki, dlatego kiedy producenci składali mu kolejną propozycję, by wcielił się w Yapę, nie odmawiał.
- Pan Yapa otworzył i zamknął mi świat. Kochałem go, ale ta rola zaszufladkowała mnie, ustawiła mnie w pewnej pozycji, w której w ogóle nie zamierzałem trwać – wyznawał.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Wreszcie jednak miał dość. Przyznawał, że chciał zerwać z wizerunkiem Yapy albo przynajmniej zmienić go w znaczącym stopniu; przypomnieć ludziom, że to tylko rola, w którą się wcielał. Dlatego zdecydował się założyć kanał na YouTube, na którym pokazuje swoją inną stronę.
- Musiałem zrobić brutalny zabieg, takie cięcie chirurgiczne. Zobaczcie! Pan Yapa to jest facet, który ma już swoje lata, który ma mnóstwo rzeczy do powiedzenia, który jest czasem zgorzkniały, zły – tłumaczył.
Opublikowany przez niego teledysk "Rap Pana Yapy" miał półtora miliona wyświetleń i wzbudził gorące dyskusje. Również za sprawą konfliktu z Mariuszem Czajką, do którego Janczak zwrócił się o pomoc w realizacji. Czajka twierdził, że to on wyreżyserował cały projekt.
- Po tygodniu okazało się, że odniósł wielki sukces w internecie. I w tym momencie zrozumiałem, że człowiek oszalał. Wziął kukiełkę pod pachę i poszedł do telewizji, gdzie nie wspomniał nawet o mnie. Powiedziałem mu, że powinniśmy we dwóch bywać w mediach. Odparł, że mam aspiracje jak wielki artysta, a dla niego jestem, tu cytat, psikutek. Mieliśmy podpisaną umowę na wspólne działania artystyczne. Po kolejnej awanturze telefonicznie zerwał tę umowę. W ten sposób pozbawił się praw autorskich do projektu, ale odcinków z internetu nie wycofał. Janczak jest zwykłym chamem i pieprzonym złodziejem - irytował się Czajka w "Fakcie".
Sprawa zakończyła się w sądzie - Janczak twierdzi, że całą tę awanturę okupił ciężką chorobą. Teraz jednak może odetchnąć z ulgą - pozew Czajki został w całości oddalony.
Teraz Yapa zapowiada, że wraca na kanał na YouTube, ma mnóstwo pomysłów na kolejne scenariusze, odzyskał też chęć do działania - i zapewnia, że nawet nie myśli o emeryturze.