Marcin Barański, czyli Pietrek z Pana Kleksa: Lepiej być nie mogło [WYWIAD]
W tym roku mija 30 lat od premiery "Podróży Pana Kleksa", filmu, który nie ma swojego odpowiednika w historii polskiego kina. Nakręcona z wielką fantazją PRL-owska superprodukcja Krzysztofa Gradowskiego była kontynuacją bajki, na którą sprzedano ponad czternaście milionów biletów To zasługa nie tylko brawurowej reżyserii, scenografii i kostiumów, ale także świetnej obsady, w której znalazł się debiutujący na dużym ekranie Marcin Barański w roli Pietrka, niezawodnego pomocnika tytułowego Pana Kleksa. Czym obecnie zajmuje się Pietrek?
Łukasz Knap: Jak znalazł się pan na planie „Podróży Pana Kleksa”?
Marcin Barański: Jako młody chłopak śpiewałem w chórze chłopięcym. Wtedy osoby odpowiedzialne za castingi przychodziły do miejsc, gdzie było łatwo znaleźć nowych ludzi. Jak szukało się młodych chłopaków oswojonych ze sceną, to się szło do chóru chłopięcego albo do jakiegoś zespołu pieśni i tańca.
Trafił pan z chóru na plan wielkiej produkcji, grał pan u boku wielkich gwiazd ówczesnego kina - to musiała być dla pana wielka zmiana?
Dla mnie to było jak wygrana miliona w totka. Była sama śmietanka aktorska i ja jeden – wybrany. Na planie wszystko było genialne. Aktorzy byli ciekawi i dowcipni, więc było wesoło. Poza tym ciągle podróżowaliśmy – do Armenii, na Krym, do Łeby, Łodzi, Moskwy.
Jak czuł się pan na planie?
Jakbym się przeniósł do raju. Było bajecznie: fantastyczne stroje, dekoracje, scenografia, aktorzy. Na planie czuło się atmosferę nieustającego kabaretu. Wszyscy opowiadali dowcipy, z których śmiałem się do łez. Mistrzem w rozśmieszaniu wszystkich był Janusz Rewiński.
fot. East News
A jak wspomina pan Piotra Fronczewskiego? W końcu był pan jego filmową prawą ręką.
On był najspokojniejszy ze wszystkich. Najczęściej był tam z żoną i dwiema małymi córkami.
Koledzy w szkole panu zazdrościli?
W szkole nic się nie zmieniło. Dostawałem za to mnóstwo listów od dziewczyn.
Co pisały?
Nie pamiętam, miałem wtedy 13 lat, dziś mam 45, proszę o wyrozumiałość. To były jakieś dziewczęce rzeczy (śmiech).
Ludzie poznawali pana na ulicy?
Zdarzały mi się takie sytuacje, ale nigdy za nimi nie przepadałem, bo ludzie wtedy zachowują się dziwnie i sztucznie. Nigdy nie mogłem tego strawić. Występ w „Przygodach Pana Kleksa” oznaczał też pieniądze. Często wyjeżdżaliśmy za granicę, a za hojne komunistyczne diety można było przywieźć np. kolorowy telewizor z Rosji. Tam wszystko było dostępne, nie tak jak w Polsce.
Trzynastolatek wracał z Rosji z telewizorem pod pachą?
Tak. W bagażu. Przywoziliśmy całą masę rzeczy. Woziliśmy też rzeczy na handel np. jeansy z Pewexu i ciemne okulary, które można było sprzedać z dużym zyskiem w Rosji i Bułgarii. Czego my stamtąd nie przywoziliśmy. Odkurzacze, telewizory, narty…
Gdzie handlowaliście?
Szło się na bazar i zagadywało do ludzi. Na dobra „z zachodu” był duży popyt. Ważne, żeby były w oryginalnej reklamówce. Cała ekipa handlowała. Takie czasy. Fajnie było.
fot. East News
Miał pan później jeszcze jakieś aktorskie propozycje?
Reżyser namawiał mnie na ciąg dalszy. Miał pomysł na kręcenie kontynuacji przygód Tomka Wilmowskiego. Zastanawiałem się, czy nie zostać aktorem. Wszyscy mi to odradzali i dziś nie żałuję. Trzeba bardzo chcieć być aktorem. Nie przestałem za to śpiewać i przez jakiś czas byłem w zespole Teatru Wielkiego. Miałem co robić.
Gdzie pan poszedł na studia?
Na informatykę na Politechnice. Studia skończyłem w 1995 roku, to czas, kiedy było otwartych milion możliwości, a moje studia bardzo mi pomogły.
Czym zajmuje się pan teraz?
Od wielu lat pracuję w firmie telekomunikacyjnej. Mam bardzo ciekawą pracą, codziennie robię coś nowego, uczę się nowych rzeczy i pracuję z ludźmi.
Jest też pan wiceprzewodniczącym związku buddyjskiego Karma Kagyu. Skąd się wziął buddyzm w pana życiu?
Dlaczego jestem buddystą? Szczerze to nie wiem, jak można nie być buddystą. Dla mnie to jest genialny pomysł na życie, lepszy niż cokolwiek innego. Nie muszę rezygnować z pracy i normalnego życia. Bardzo łatwo jest być buddystą.
Co ma buddyzm czego nie ma dominujący w Polsce katolicyzm?
W odróżnieniu od innych religii, buddyzm daje konkretne narzędzia, metody, jedną z nich jest medytacja. Podoba mi się w buddyzmie, że jest przedłużeniem mojego zdrowego rozsądku. Nie muszę w nic wierzyć i mogę używać buddyjskiego spojrzenia na świat w swoim codziennym życiu. Gdy się przyjmuje buddyjski punkt widzenia, nie ma się wrogów, co najwyżej pacjentów (śmiech). Buddyzm pomaga rozwijać w człowieku mądrość i współczucie, co nie znaczy że buddysta nie przywali komuś w zęby, gdy będzie to jedyny sposób, żeby kogoś powstrzymać przed robieniem dalszych głupich rzeczy (śmiech).
W jaki sposób zmieniło się pana życie, gdy postanowił zostać pan buddystą?
Podobne pytanie dziennikarz zadał kiedyś mojemu koledze. Odpowiedział, że w ogóle nie zmienił. Ale wie pan co, świat się totalnie zmienił. Jest taki fantastyczny. Takie ciekawe rzeczy się dzieją dookoła.
Potocznie uważa się, że buddysta jest kimś spokojnym, mniej poddającym się impulsom z zewnątrz.
Wszyscy myślą, że buddyści są wygaszeni, ale to w ogóle nie jest nasz cel. Oświecenie to jak zakochać się w całym świecie. To tak jakby włożyć palce do kontaktu i przepuścić przez siebie prąd całego miasta. Chodzi o to, żeby spojrzeć na świat takim, jakim jest naprawdę. Dzięki zrozumieniu zaczynamy się czuć w świecie tak, jakbyśmy byli w domu. Możemy czuć się spokojniej, ale chodzi przede wszystkim o poczucie głębokiego bezpieczeństwa. Stajemy się bezwysiłkowi i dopiero wtedy zaczyna się zabawa! Buddyzm nigdy nie prowadził świętych wojen i jest częścią wielkiego dorobku ludzkości. Mało kto patrzy na to w taki sposób.
fot. archiwum Marcina Barańskiego
Zastanawiam się, na ile w pana wyborach odcisnęło się piętno „Podróży Pana Kleksa”, które tchnęły w PRL powiew otwartości?
Moje życie zawsze było ciekawe. Występ w filmie był super, podobnie było z chórem, studiami, pracą i związkami. Doświadczyłem różnych rzeczy w życiu, ale buddyzm jest największym prezentem, bo dzięki niemu pomyślałem, że wygrałem wszystko. Wszystko do siebie pasuje, również ten pan Kleks. Lepiej być nie mogło.
Rozmawiał Łukasz Knap