"Wyspa tajemnic" to jedna z tych adaptacji, które traktują literacki pierwowzór z przesadnym namaszczeniem, stając się tym samym perfekcyjną kserokopią kolejnych jego założeń. Martin Scorsese nie pozwala tu sobie na żadne odautorskie wtręty: powieść Dennisa Lehane'a przenosi na ekran kartka po kartce. Upadek to, czy, jak chce tego mój dobry przyjaciel, po prostu szacunek? Jedno nie ulega wątpliwości: odrzucając święte prawo ingerencji w treść i formę oryginału, Scorsese stwarza sytuację kłopotliwą.
Bo czy może tu być mowa o dyskutowaniu jego pracy? Jest to pytanie istotne o tyle, że przed czterema laty popełnił on remake doskonały; biorąc na warsztat podstawowe założenia hongkońskiego przeboju "Infernal Affairs", zrealizował opowieść równie emocjonującą, a jednocześnie wzbogaconą o własny prolog, skrajnie odmienny folklor i zupełnie nowych graczy. Tymczasem spoglądając na solidne, acz pozbawione subiektywnej perspektywy rzemiosło "Wyspy...", wydaje się, że taki sam film nakręciliby Christopher Nolan i Ridley Scott.
A może nie? Może u Nolana muzyka już od pierwszych kadrów nie zwiastowałaby nieuchronnej zagłady, a Scott nie zapanowałby nad kolektywem wybornych epizodystów? A przede wszystkim, być może ktoś inny nie nakręciłby filmu tak zakochanego w poetyce noir...? Bo jeśli coś zdecydowanie przemawia tu na korzyść Scorsese, to właśnie kostium z epoki. Ten pojawiał się w jego filmach już wcześniej, ale zawsze jako punkt odniesienia (świadectwo czasów w "Aviatorze", pastiszowa zgrywa w krótkometrażówce "The Key to Reserva", podniesienie tonu w "Przylądku strachu", surowa stylizacja we "Wściekłym byku" itp.).
Tym razem Scorsese poszedł jednak na całość: "Wyspa tajemnic" nie czerpie już ze stylistycznych odnośników, a jednym z nich po prostu się staje. W tym hołdowaniu klasyce nie ma bowiem żadnego uniżenia, tylko prowokująca samoświadomość - trzymając się ścisłych ram konwencji, autor zmusza nas byśmy sami poszerzali je o nowe koncepty.
Powraca zatem pytanie: kto jest owego założenia faktycznym autorem - Scorsese czy Lehane? Bo umiejętne przedłużenie poetyki kina noir to jedno, a płynąca z książki polemika z etyczno-moralnymi nakazami, drugie. Lehane popełnił mistrzowską manipulację: sterując schematami detektywistycznej opowieści, wmówił czytelnikowi, że na końcu czeka go tzw. nieoczekiwany zwrot akcji. Ale czy faktycznie? Wydaje się, że owym nieoczekiwanym zwrotem akcji jest już wszystko, co poprzedza efektowny finisz. Ten jest bowiem sygnalizowany niemal od początku - bohater nie przybył przecież na wyspę, by przeprowadzić śledztwo. Przybył po to, by poznać prawdę o sobie samym. Ale czy na pewno prawdę i na pewno o sobie?
Wiedząc to, "Wyspę..." ogląda się inaczej. Lepiej! Łowimy wtedy gesty, ukradkowe spojrzenia, pojedyncze odruchy, które składają się na obraz niedoli głównego bohatera. Pętla się zaciska; w tej podróży w głąb obłędu Teddy Daniels jest zupełnie sam. Wiedzą o tym wszyscy wokół, z czasem tę wiedzę zyskuje także i on. Pancerz niezłomnej postaci rodem z czarnego kryminału rozpada się wtedy na atomy - Daniels staje się człowiekiem, kruchą i podatną na zewnętrzne bodźce ofiarą eksperymentu, którego najprawdopodobniej nie przetrwa.
Pamiętam, że na wieść o planowanej ekranizacji przeczytanej właśnie "Wyspy..." mocno się przed laty skrzywiłem. Założenie, iż jej bogactwo rozpłynie się pod naporem gatunkowych ograniczeń, wydawało mi się nad wyraz oczywiste. Tymczasem nie! Scorsese zagrał mi na nosie, ekranizując powieść zgodnie z jej założeniami. Nawet więcej - nie zmieniając w niej dosłownie nic, wzbogacił "Wyspę..." o czysto filmową płaszczyznę, bez której cała historia zdaje się teraz nie istnieć. Być może to jest właśnie jego odautorski wtręt?