Oscary 2019: Bartek Konopka odziera ze złudzeń. "Impreza trochę jak w Małkini"
W 2009 roku Bartek Konopka został nominowany do Oscara za "Królika po berlińsku", dokument krótkometrażowy o historii muru berlińskiego. W przeddzień oscarowej nocy reżyser opowiada WP, jak czuł się, idąc po czerwonym dywanie i ucinając sobie pogawędkę z Quentinem Tarantino.
Sebastian Łupak: Jak zapamiętałeś ceremonię oscarową?
Bartek Konopka: To jest szersza opowieść o magii telewizji i kina, o tym, że to co się mieści w kadrze może ociekać złotem i blichtrem, ale już to, co poza kadrem, wygląda zupełnie inaczej.
Jak się mają wyobrażenia o Hollywood do rzeczywistości?
Myślisz sobie: oto amerykański sen. Jestem w niebie, na innej planecie, w innym wymiarze. Ale od kuchni wygląda to zupełnie zwyczajnie. Szczerze, to miałem wrażenie, że to jest taki słaby festiwal filmowy. Cannes czy Berlin to międzynarodowe święto kina - tam liczy się sztuka, artyzm. A Los Angeles? To amerykańska impreza promocyjna. Komercja. Reprezentacja reszty świata to tylko taki listek figowy.
Podobno sam Kodak Theatre nie robi wrażenia?
To nie jest Pałac Filmowy na La Croisette w Cannes. Ot, zwykły budynek naprzeciwko sklepu z pamiątkami, w którym można dostać plastikowego Oscara. Aby się do Kodaka dostać, przechodzi się kolejne kontrole. Strefa jest wyludniona. Trzymają cię w kolejce w pierwszym namiocie, jeszcze przed czerwonym dywanem. Tam dostajesz swojego opiekuna. Wokół niezła prowizorka: dookoła trybuny przykryte plandeką, jak w Małkini. Jest to nieco rozczarowujące.
A ten spacer po dywanie to przeżycie?
Twój agent łapie na czerwonym dywanie jakąś chińską telewizję, a ty jej tłumaczysz o czym jest "Królik po berlińsku" [o murze berlińskim i latach komunizmu - przyp. red.]. Gość z Chin nic nie rozumie: "jakie króliki, jaki Berlin?". Krzyczy do ciebie: "dobra, idź już sobie, bo za tobą idzie Mariah Carrey!" To mnie szybko ustawiło w hierarchii.
Brzmi dołująco…
Myśmy z ekipą filmową raczej się tym bawili. Cieszyliśmy się tym, że możemy tu być. Zacząłem na to patrzeć dokumentalnie, zauważać zabawne sytuacje. Całość trwa sześć godzin, więc w pewnym momencie chcesz wyjść na fajkę.
Byli tam też, wiele lat przede mną, Krzysztof Kieślowski i Marcel Łoziński. Wyszli na papierosa z budynku i nie mogli już wrócić. Wyszli drzwiami przeciwpożarowymi i nie mogli ich już z zewnątrz otworzyć. Walili, żeby ich wpuścili z powrotem!
Mogę tylko potwierdzić tę ich przygodę: rzeczywiście, nie możesz się też spóźnić, bo zamykają drzwi prowadzące z foyer do audytorium i jak jesteś w toalecie, na fajce, na winie, no to sorry. Producenci Avatara błagali podobno, żeby ich wpuścić do środka, bo się spóźnili. A już osobna historia to ubikacje.
PRZECZYTAJ TEŻ: Melissa McCarthy ma szansę na Oscara. Udowodniła, że odnajduje się nie tylko w komediach
Oscarowe toalety? Co z nimi nie tak?
Tam są małe kabiny, mała przestrzeń, jak na dworcu. Staliśmy jak urzeczeni i patrzyliśmy przez uchylone drzwi: Halle Berry miała piękną, długą suknię i nie mogła zmieścić jej do tej kabiny. Prosiła Sandrę Bullock o pomoc. Dziewczyny trzymały drzwi i pilnowały, żeby suknia nie została przytrzaśnięta.
A sama ceremonia?
Oni muszą się z nią dopasowywać do transmisji, do reklam. Siedzisz więc sześć godzin w dalszym rzędzie, ciasne krzesełka. Nie wypuszczają cię na zewnątrz. Euforia mija ci mniej więcej po dwóch godzinach. Przestajesz się angażować w to, co na scenie. Ale zaraz przypominasz sobie, że przecież wygrałeś los na loterii.
Plusem jest możliwość spotkania Sandry Bullock…
Dwa tygodnie przed ceremonią jest tzw. Lunch Nominowanych. Ja nie mogłem tam dolecieć, bo czekałem na narodziny drugiej córki, Hani. Ale była tam nasza producentka Anna Wydra. Przysłała mi MMS-y z Quantinem Tarantino, z Meryl Streep, z Sandrą Bullock.
Po ceremonii oscarowej jest kolacja?
Odbywa się w wielkiej hali na piętrze Kodak Theatre. Tam też był Quentin Tarantino. Dostał od nas DVD z „Królikiem”. Wszyscy są cool, wszyscy są mili, nie ma gwiazdorzenia. Jak gwiazdorzysz, to dostajesz snickersa. Nie ma dystansu, możesz z każdym pogadać. U nas jest taka tradycja zadzierania nosa i wielkiego ego. A tam możesz z Quentinem wymienić się wizytówką. To jest zdrowy, wyluzowany kontakt.
Jak wyglądała promocja waszego filmu? Mieliście szanse, z budżetem z PISF, przeciw bogatemu HBO?
My mieliśmy świetną agentkę - Ronni Chasen. To znana agentka. W jej biurze wisiały plakaty "Władcy Pierścieni", "Szklanej Pułapki". Miała 60 lat, ale wyglądała jak "czterdziestka" - świetnie zrobiona. Miała słońce na twarzy, kalifornijski uśmiech. Powiedziała: normalnie nie biorę małych filmów, dokumentów z Polski, ale ten jest tak dziwny, tak odpałowy, że postanowiłam wam pomóc. Dzięki niej mieliśmy świetne recenzje w "New York Times" i "Los Angeles Times". Pisali, że to nowy, świeży film, opowieść nietypowa, oryginalna. W 2010 roku Ronni Chasen została niestety zastrzelona w swoim samochodzie na Sunset Boulevard, gdy wracała z premiery kinowej. To była napaść z bronią w ręku.
Co ci dała ta nominacja do Oscara?
To jednak była niesamowita rzecz, dostać taką nominację. To jest splot przypadków i zrządzeń losu, długoletnia praca reżysera, producenta, montażysty, scenarzysty. To się musi spotkać w jednym miejscu i czasie. Więc to była piękna nagroda za naszą ciężką pracę.
A jakieś efekty w postaci znajomości, finansowania, umów?
Spotkaliśmy się wtedy w USA z amerykańskim producentem Agnieszki Holland, żeby rozmawiać o moim fabularnym debiucie. Holland nam go poleciła. Rozmawialiśmy też z amerykańskim HBO. To jest jednak amerykańska impreza, dla amerykańskich filmowców, więc te rozmowy niewiele nam dały. Koprodukcje z Hollywood są trudne. Łatwiej o nie w Europie, z Niemcami, Irlandczykami, Francją.
W Europie, jak napiszesz, że byłeś nominowany do Oscara, nikt twojego projektu do kosza nie wyrzuci. Na pewno go przejrzą. To jest stempel na całe życie. Ale nie znaczy to, że nie musisz walczyć o każdy kolejny film. Nikt ci w ciemno pieniędzy nie da. Z drugiej strony taka nominacja to pewne obciążenie...
PRZECZYTAJ TEŻ: Oscary 2019. Historia Oscarów, rekordziści, kontrowersje
Jak to?
To taki ciężki puchar, który nosisz ze sobą. Musisz sprostać oczekiwaniom, a poprzeczka idzie w górę. Ciężko się podnieść. No bo jak to teraz przebić? Łatwo się w tym pogubić. Czy ja jestem genialny i będę odtąd robił same genialne rzeczy? Trzeba wrócić z tego haju do stanu pokory.
Oglądasz ceremonie oscarowe?
Tak. Od dzieciństwa mnie to fascynowało. Pierwszą kamerę dostałem w liceum od wujka z Austrii – to była końcówka lat 80. Koledzy się śmiali, drwili: ty pewnie Oscara dostaniesz? Potem, po nominacji, dzwonili i odszczekiwali (śmiech). Więc teraz mówię młodym filmowcom, studentom, że wszystko jest możliwe. Nie ma ograniczeń i trzeba próbować, bo kto wie, co przyniesie życie.
Bartek Konopka (ur. 1972) autor dokumentu "Królik po berlińsku" oraz filmu fabularnego "Lęk wysokości". Obecnie kręci drugi sezon serialu TVN "Pod powierzchnią". W czerwcu tego roku premiera kinowa jego kolejnego filmu "Krwi Boga", pokazywanego wcześniej na festiwalu w Gdyni. To film o średniowiecznym zetknięciu misjonarzy chrześcijańskich z poganami na bałtyckiej wyspie.