"Ostatni pojedynek". Średniowieczne #MeToo, kicz i fatalne fryzury [RECENZJA]
Dwóch francuskich rycerzy w XIV w. stoczyło pojedynek na śmierć i życie. Wszystko z powodu żony jednego z nich. Nowy film Ridleya Scotta przedstawia mocną, opartą na faktach historię w gwiazdorskiej obsadzie. I nawet zupełnie komiczna rola Bena Afflecka i beznadziejne fryzury nie są w stanie zepsuć w sumie nie najgorszego wrażenia.
Ridley Scott najwidoczniej lubi pojedynki. Pierwszy film, jaki nakręcił w 1977 r., po latach robienia reklam i pracy dla BBC, nosił tytuł "Pojedynek" i opowiadał o niedorzecznym, trwającym kilkanaście lat konflikcie między dwoma oficerami. Minęły 44 lata i oto twórca "Obcego" ma kolejny film z pojedynkiem w nazwie. Jednak tym razem akcja osadzona jest w XIV w., a nie XVIII. I w przeciwieństwie do jego debiutu, historia "Ostatniego pojedynku" wydarzyła się naprawdę.
Aż dziwne, że dopiero teraz ktoś pokusił się o nakręcenie śmiertelnego starcia Jeana de Carrougesa (Matt Damon) i Jacquesa Le Grisa (Adam Driver), do którego doszło po tym, jak żona de Carrougesa, Marguerite, oskarżyła Le Grisa o gwałt. Tę sprawą przez kilka stuleci interesowała się cała Francja, co nadało jej wręcz legendarny status.
ZOBACZ TEŻ: zwiastun "Ostatniego pojedynku"
Zanim jednak dowiecie się, jak się to wszystko skończyło, będziecie musieli uzbroić się w cierpliwość, bo film trwa 150 min. Zastosowano w nim specyficzną narracyjną strukturę, na wzór "Rashomona" Akiry Kurosawy. "Ostatni pojedynek" podzielono na trzy segmenty – każda z trzech głównych postaci przedstawia wydarzenia ze swojej perspektywy, ale tylko jedna z nich ukazuje widzowi prawdę.
Zaczyna się od najnudniejszego bohatera, czyli de Carrougesa. Jest to o tyle zabawne i sprawiedliwe, że Damon generalnie jest aktorem o wyjątkowo ograniczonych możliwościach interpretacyjnych. Można nawet powiedzieć, że to człowiek jednej emocji. I to akurat pasuje do de Carrougesa, dobrego rycerza, ale gburowatego i nieszczególnie lotnego umysłowo.
Bohater najpierw uznaje Le Grisa za przyjaciela, ale potem popada z nim w konflikt. Film nabiera rumieńców, dopiero gdy poznajemy wydarzenia od strony Le Grisa. Nie dość, że Driver jest lepszym aktorem od Damona, to przyszło mu grać o wiele bardziej charyzmatyczną postać. Trafnie napisał jeden z krytyków, nazywając Le Grisa bohaterem bajronicznym.
Facet ulega wielkim namiętnościom, umie oczarować właściwie każdą kobietę, jest oczytany, włada kilkoma językami, a nawet staje się bliskim przyjacielem pewnego hrabiego, Pierre’a d’Alencona, którego zagrał niesamowicie źle dobrany do roli Ben Affleck.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
I tu dochodzimy do wyjątkowo ciekawej kwestii. Ogólny ton "Ostatniego pojedynku" jest poważny i ponury – to jednak dramat opowiadający mocną historię. A jednak postać Afflecka, a na pewno sposób, w jaki ją gra (z wysiloną afektacją), wprowadza mnóstwo komizmu.
Hrabia jest libertynem, więc w każdej wolnej chwili urządza sobie orgie w swoim zamku, często zapraszając do nich Le Grisa. Już sam jego wygląd sprawia, że człowiekowi chce się śmiać. Affleck ma włosy i bródkę w kolorze platynowego blondu, co nadaje jego aparycji iście campowego sznytu. Jego żarty są tak złe, że właściwie nie wiadomo, jak na nie reagować.
Fryzury w tym filmie to rzecz na osobny akapit. Poza Affleckiem także bohatera granego przez Damona można wrzucić do kategorii "co ja właśnie zobaczyłem". De Carrouges nosi tzw. mulleta, na którego mówi się u nas "czeski piłkarz". Ta fryzura była szczególnie popularna w latach 80., ale najwyraźniej Scott stwierdził, że dobrze byłoby ją przypomnieć w średniowiecznym dramacie.
Pomijając złe fryzury, przez przynajmniej połowę filmu, jeśli nie więcej, dominuje męskie spojrzenie. Najciekawiej robi się w chwili, gdy w końcu do głosu dochodzi Marguerite. Grająca ją Comer to jedna z tych młodych aktorek, które już za chwilę będą rządzić światem kina i seriali. Każdy, kto widział jej występ w "Obsesji Eve", wie, że Brytyjka może zagrać właściwie wszystko. W "Ostatnim pojedynku" chwali się jej to, że nie szarżuje – jest przeważnie stonowana, ale gdy trzeba oddać dramat jej postaci, robi to bez fałszywej nuty.
Raczej nikogo też nie zdziwię, jeśli napiszę, że wraz z pojawieniem się wątku Marguerite "Ostatni pojedynek" zmienia się trochę w średniowieczne #MeToo. Bohaterka musi znieść wiele upokarzających sytuacji w następstwie oskarżenia Le Grisa – mało kto jej wierzy, bo jako kobieta nie ma praktycznie żadnej pozycji. Jej rola ma ograniczać się do zadowalania małżonka i rodzenia potomków, najlepiej męskich. Scott i jego scenarzyści zadbali o to, byśmy z każdą kolejną rewelacją wygłaszaną przez mężczyzn na temat kobiet coraz bardziej popadali w osłupienie.
Pomysł jest niegłupi i słuszny. I choć względnie dużo się dzieje w warstwie fabularnej, a tu i ówdzie pojawiają się smaczki w rodzaju la petite mort (małej śmierci), to jednak sam zabieg z ukazaniem perspektywy trzech różnych postaci potrafi być dość irytujący. W większości oglądamy te same sceny, ale rzecz jasna z odmiennymi akcentami. Dane słowa i konkretne motywacje za każdym razem wyglądają inaczej.
Na szczęście Scott jest na tyle dobrym wizualistą, że potrafi utrzymać nasze zainteresowanie. Średniowieczna Francja w jego ujęciu może nie różni się od obrazów, które znamy z innych filmów o tym okresie historycznym, ale urzeka swoją brzydotą. Jak nie wszystko zanurzone jest w błocie, to albo ziemię przykrywa śnieg, albo bohaterowie muszą radzić sobie z gęstą mgłą. Krajobrazy są więc srogie i nieprzyjazne.
Reżyser "Gladiatora" nie rozczarował także w kwestii scen akcji. Zdawałoby się, że po "Grze o tron" i niesamowitej "Bitwie bękartów" ciężko pokazać w kinie walki na miecze, topory czy włócznie w równie epicki sposób. Jednak Scott to fachowiec najwyższej klasy – u niego siekanina nie ma może takiej skali, jak w hicie HBO, ale ani przez chwilę nie zapomnicie, w jakich czasach dzieje się akcja. Panowie rozłupują sobie czaszki, podrzynają gardła, łamią kości - krew leje się gęsto.
Takich sekwencji nie jest aż tak wiele, ale potrafią zaskoczyć swoją brutalnością. I stanowią dobrą zapowiedź finałowej walki, która jest kapitalnie nakręcona i wzbudza duże emocje.
"Ostatni pojedynek" to solidny dramat historyczny, w którym twórcy próbowali wyeksponować ohydną naturę średniowiecznego życia, a przede wszystkim dehumanizację kobiet. Choć nie do końca to wyszło, bo Scott zapomniał o subtelności (scena gwałtu jest niepotrzebnie wydłużona), to trzeba docenić fakt, że zafundował nam produkcję, która przynajmniej podejmuje się jakiejś krytyki. Jak na Hollywood to już coś.
Film można oglądać w polskich kinach od 15 października.