"Pewnego razu... w Hollywood": tym razem Quentin Tarantino zawodzi [RECENZJA]

Wszyscy czekaliśmy na premierę nowego filmu Quentina Tarantino "Pewnego razu... w Hollywood", w którym zagrał polski aktor. Jednak sukces Rafała Zawieruchy ogranicza się do kilku nic nieznaczących scen, a jedyne zdanie, które wyraźnie pada z jego ust, jest skierowane do psa.

"Pewnego razu... w Hollywood": tym razem Quentin Tarantino zawodzi [RECENZJA]
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

"Dostałem dobrą lekcję aktorskiej wolności.(...) Nauczyłem się też tego, by robić kolejne kroki i mieć odwagę spełniać marzenia." - powiedział Rafał Zawierucha w rozmowie z PAP tuż po premierze "Pewnego razu... w Hollywood" na festiwalu w Cannes. Dla 32-letniego aktora rola w hollywoodzkim filmie była spełnieniem marzeń. Szkoda tylko, że wykreowana przez niego postać nie ma żadnego znaczenia dla fabuły.

Rafał Zawierucha u Tarantino - jak wypadł?

Choć od początku było wiadome, że wcielając się w Romana Polańskiego Rafał Zawierucha będzie bohaterem trzeciego planu, polscy widzowie liczyli na to, że aktor wyróżni się na ekranie. Swego czasu plotkowano, że jego postać może zostać usunięta z filmu. Co prawda tak się nie stało, ale gdyby do tego doszło, akcja "Pewnego razu... w Hollywood" nic by nie straciła.

Epizod Rafała Zawieruchy mógłby być dobrym wstępem do zagranicznej kariery, gdyby aktor miał szansę wypowiedzieć w filmie kilka zdań w języku angielskim. Niestety w większości scen udaje rozmowę z Margot Robbie, która zagrała jego ówczesną żonę (nieco zbyt infantylną w filmie) Sharon Tate. Jedyne wyraźne słowa, które padają z jego ust, to niecenzuralne zdanie wypowiedziane do psa. Być może polskiemu aktorowi uda się wywołać lepsze wrażenie, jeśli film Quentina Tarantino rzeczywiście zostanie przerobiony na serial Netfliksa.

"Pewnego razu... w Hollywood" tylko dla wybranych widzów?

W swoim najnowszym filmie reżyser "Pulp Fiction" oddaje hołd twórcom, którzy ukształtowali jego gust filmowy. Produkcja jest naszpikowana masą popkulturowych odniesień. Niestety wiele z nich będzie zrozumiałych tylko dla zagorzałych fanów amerykańskiej kultury lat 50. i 60. Na przykład mało kto dostrzeże nieprzypadkowy zakup Sharon Tate. Pierwsze wydanie książki, którą kupuje w filmie jako prezent dla męża, stanie się podstawą do stworzenia przez Romana Polańskiego filmu "Tess".

Na pierwszym planie brylują Leonardo DiCaprio i Brad Pitt. Aktorzy grają parę nierozłącznych przyjaciół: gwiazdę telewizji i jego dublera. Rick Dalton jest starzejącym się aktorem, do którego dociera fakt, że gra wciąż te same serialowe postaci, a świat filmu się o niego nie upomina. Na zmianę roztkliwia się nad sobą i próbuje wziąć się w garść. Jego rozterki są najciekawszym elementem filmu, a Leonardo DiCaprio może spodziewać się kolejnej nominacji do Oscara.

Zupełnym przeciwieństwem Ricka jest Cliff Booth, który nie narzeka na swój podrzędny los i nie ma większych ambicji. Brad Pitt w roli poczciwego bohatera drugiego planu? Nie znowu takiego poczciwego, gdyż jego bohater ma na swoim koncie mroczną historię. Za to brak lęku przed tym, co nieznane, czynią Cliffa chojrakiem nie z tej ziemi.

Obraz
© Instagram.com

"Pewnego razu... w Hollywood" Quentina Tarantino - recenzja

"Pewnego razu... w Hollywood" jest zlepkiem mniej lub bardziej interesujących wątków, którym brakuje spójności. Przewodni motyw dążenia do sukcesu w Hollywood wypada blado w porównaniu do wcześniejszych, odważnych puent reżysera.

Tarantino przyzwyczaił nas do absurdalnie śmiesznych i brutalnych scen. O ile te pierwsze naprawdę robią dobrą robotę (np. scena walki z Brucem Lee), o tyle przemoc, która jest nieodłącznym elementem filmów twórcy "Bękartów wojny", nabiera w tym przypadku nowego znaczenia.

Quentin Tarantino stworzył najbardziej sentymentalny film w swoim dorobku. Ale przecież jego widzowie nie przyjdą do kin, aby powspominać dawne czasy i się wzruszyć, ale zobaczyć krwawą rzeź, i oczywiście ją dostają. Tylko nie w takim wymiarze, w jakim się tego spodziewają.

Co ciekawe, reżyser zamieścił w filmie scenę, w której banda Mansona tłumaczy, że chcą zabić tych, którzy od dzieciństwa uczyli ich agresji, pokazując ją w filmach i serialach. Tym samym Quentin Tarantino wychodzi na hipokrytę, bo chwilę później daje popis gloryfikacji przemocy. Wygląda na to, że reżyser wpadł w pułapkę oczekiwań, jakie mają wobec niego widzowie, a głębsza refleksja ustępuje miejsca schematowi, który zawsze się sprawdza i pozwala zarobić krocie.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (179)