Rachel Weisz: ''Jestem szczęściarą!'' [WYWIAD]
Piękna, zdolna i rozsądna, z Oscarem na koncie. Może przebierać w rolach, tymczasem sama niemal błaga o angaż u skromnego arthouse’owego greckiego reżysera. W rozmowie z nami również nie pozwala po sobie poznać, że jest jedną z największych gwiazd Hollywood. Zwykła kobieta z wielkim talentem i dużym dystansem do siebie. Tuż przed premierą filmu *"Lobster", gdzie zagrała u boku Colina Farrella, specjalnie dla WP.pl mówi Rachel Weisz.*
Dagmara Romanowska: Podobno to nie Giorgos Lanthimos prosił cię o udział w jego filmie, ale to ty chciałaś u niego zagrać?
Rachel Weisz: Odkąd zobaczyłam „Kła”, marzyłam o roli u niego. To niezwykle oryginalny filmowiec, jego kino jest tak bardzo inne od tego, co dzieje się dokoła. Po premierze „Kła” poprosiłam o spotkanie z nim - oboje mieszkamy w Londynie, więc nie było to trudne do zorganizowania. Przyniosłam ze sobą scenariusz, który bardzo mi się podobał i myślałam, że jego również może zainteresować. Ten pomysł odrzucił, za to podesłał mi scenariusz „Lobstera”.
I po przeczytaniu tekstu stwierdziłaś, że trzeba uważać o czym się marzy, bo może się spełnić?
Przeczytałam tekst i przestraszyłam się. Zadzwoniłam do Giorgosa i powiedziałam „Nie, nie zagram. Nie mam pojęcia jak do tej bohaterki podejść”. Na szczęście, pozwolił mi zmienić zdanie. Gdy ochłonęłam, zadzwoniłam jeszcze raz, mówiąc już: „Zróbmy to!”.
Był to chyba rodzaj aktu wiary?
Wiedziałam, że on taki film może wyreżyserować - to świetny filmowiec. Nie był to więc akt wiary w jego talent, ale raczej kredyt zaufania wobec mnie samej. Dałam sobie tę szansę, zaryzykowałam, chociaż nie byłam przekonana, czy jestem w stanie to zrobić. Nie wierzyłam w siebie, ale on wierzył we mnie.
Nie był to zwykły scenariusz, z pełną charakterystyką postaci, szerokimi didaskaliami...
Jestem przyzwyczajona do scenariuszy, które w mniej lub bardziej precyzyjny sposób przedstawiają psychologiczne motywacje bohaterów. „Lobster” to jednak tekst o zupełnie innym charakterze - tak, jak filmy Giorgosa. Psychologia nabiera tu znaczenia dopiero na ekranie. Z kart tego scenariusza o swojej bohaterce mogłam się dowiedzieć jedynie, że jest… krótkowidzem i ma chłodne serce. Nie wiedziałam, jak to interpretować. Nigdy wcześniej z takim scenariuszem nie miałam do czynienia.
Jak w takim razie pracowałaś nad „Krótkowzroczną kobietą”? W filmie nie ma ona nawet imienia.
To właśnie poczucie humoru Giorgosa. Bo co to za opis postaci, co to za cecha, że ktoś jest krótkowidzem. A już łączenie się w pary na podstawie tej samej wady wzroku? Taki żart, zabawa. Nie wiem, czy to może mieć jakieś inne znaczenie - może dla Giorgosa. Na planie musiałam, po prostu, mówić swoje kwestie. Iść za ciosem i liczyć na najlepsze. Tej pracy nie poprzedziły żadne przygotowania, research, chociaż chwilę zajęło nam znalezienie odpowiedniego tonu. To kino ma swój specyficzny rytm. Gdy go znalazłam, bawiłam się tym, co się działo.
Giorgos ma jakąś metodę? Kwestię ze scenariusza można zagrać na sto sposobów.
Na nieskończoną ilość sposobów. Giorgos niczego nam nie opisywał, tylko podrzucał pytania-prośby: „Może spróbujcie zrobić to trochę wolniej?”, „Może skromniej?”, „Z większym rozmachem?". Próbowaliśmy, aż dochodziliśmy do efektu, który nas zadowalał.
Zdarzają się reżyserzy, którzy wręcz mówią swoim aktorom, jak mają grać. Rozumiem, że Giorgos czegoś takiego nie praktykował?
Nie można zrobić gorszej rzeczy! Wyrzućcie takich reżyserów! Okropni! Nigdy, nigdy. To zakazane. Chociaż, zdarzało mi się z takimi reżyserami pracować. Było to strasznie irytujące doświadczenie. Nie chcę czegoś takiego ponownie przeżyć.
Należysz do tego nielicznego grona aktorek, które występują w naprawdę interesujących filmach. Chyba na takie scenariusze kobietom nie jest łatwo trafić? Hollywood ciągle najbardziej kocha mężczyzn i kobiety jako ozdoby u ich boku?
Miałam jakoś do tego szczęście, dużo rzeczy się kręci, trzeba tylko szukać w odpowiednich miejscach. Problem jednak istnieje. Nie jestem kulturoznawcą, ale odnoszę wrażenie, że w kinie lat 40., 50., jeszcze nawet 70. było wiele ciekawych postaci kobiecych - skomplikowanych, wielowymiarowych. Nie były tylko ślicznotkami u boku facetów. Ktoś powiedział mi kiedyś, że scenarzyści przestraszyli się ruchów feministycznych i dlatego kazali kobietom wrócić do kuchni albo ozdobnej roli w opowieściach, które tworzyli. Czy to o chodzi? Na pewno widać wyraźne pęknięcie. Dla mnie jest wręcz absurdem, że musimy dziś o tym rozmawiać. To tak, jakbyśmy rozmawiały: „ale co z ciekawymi rolami dla koni?”, „A co z psami?”. To bardzo dziwne. Staram się na tym nie skupiać, tylko szukam ciekawych scenariuszy i grać takie role - być przykładem, że są i że można. Udaje mi się jako aktorce. Czy widzę większe rozwiązanie? Nie jestem politykiem. Jako widz często przeżywam rozczarowanie - idąc do kina nie jestem w stanie znaleźć wielu
filmów z ciekawymi postaciami kobiecymi. To smutna prawda. W repertuarze są historie o mężczyznach, a ja chciałabym oglądać filmy o kobietach, mężczyznach, trasseksualistach, o wszystkich!
Problem niewielu ciekawych ról dla kobiet w kinie to jedna sprawa. Wiele się ostatnio mówi też o różnicach w wynagrodzeniu. Jak ty widzisz tę kwestię?
To prawda, w każdym przemyśle kobiety mają niższe pensje niż mężczyźni. To surrealne. To złe. Ale czy jest jakieś rozwiązanie?
Grasz w bardzo różnych filmach, ale odnoszę wrażenie, że lubisz takie małe, kameralne projekty?
Ale lubię też superprodukcje. I takie wyjątkowe filmy. Doceniam to, jak mało techniki było na tym planie, za to jak dużo pomysłu.
Czy masz jakiś klucz, którym kierujesz się przy doborze ról?
Nie kryje się za tym jakaś filozofia. Ostatnio bardziej pociąga mnie praca z reżyserami, których cenię, których kino lubię. Zmienia się to jednak każdego dnia, tygodnia. To podróż.
Czy Oscar, którego dostałaś za kreację w „Wiernym ogrodniku” coś zmienił w twoim życiu, karierze?
Na pewno otworzył przede mną wiele nowych drzwi i pozwolił spotkać ludzi, których - być może - bez Oscara nigdy bym nie poznała. To wielki zaszczyt, bardzo prestiżowa nagroda. Nie wiem, czy dzięki niej dostałam jakieś role, ale potraktowałam to wyróżnienie bardzo poważnie. To bardzo istotna nagroda.
Czujesz się szczęściarą? Jesteś zadowolona z tego, jak rozwija się twoja kariera? Tego oczekiwałaś, gdy zaczynałaś pracę w tym zawodzie?
Jestem szczęściarą, to fantastycznie, że mogłam być częścią takiego filmu jak „Lobster”. Jestem na plakacie (śmiech). Czy zmieniło się moje podejście? Wszystko dotyczy przyszłości i wyzwań, które chcę podjąć. Myślę, że dziś lepiej czuję to, jakich wyzwań szukam. Gdy byłam młoda, brałam wszystko - wszystkiego chciałam spróbować. Dziś wyborów dokonuję o wiele bardziej świadomie. Mam to szczęście, że mogę wybierać to, co mnie pociąga.
Czego więc szukasz?
(Chwila zastanowienia) Mogę rozmawiać tylko o konkretnych projektach, nie o ogólnym kierunku. W tym roku będę pracować na planie filmu „My Cousin Rachel”. Będę grała kobietę, której motywy nie są jasne. Nie wiemy, czy jest dobra czy zła, czy jest manipulatorką. Zapytałam o to reżysera, Rogera Michella, który jest również współautorem scenariusza. „Nie wiem” - odpowiedział. Ja muszę wiedzieć. Muszę znaleźć odpowiedź. To będzie wyzwanie.
A są rzeczy, których jako aktorka byś się nie podjęła? Granice intymności, tematy, których nie chciałabyś przekraczać?
Nie wiem, czy mam takie granice. Wszystko zależy od tego, jak coś jest zrobione, przedstawione. To zależy od kontekstu filmu i od samego reżysera. Nie mogę powiedzieć, że nie ma nic, czego bym nie zrobiła, ale są pewne wersje scen, problemów - w których mogłabym poczuć się wykorzystywana, a na to na pewno się nie zgodzę.