Rambo: za wolność naszą i waszą
Popularny obrazek wyniesiony z przeżywających ciągły renesans lat 80. jest dość jednoznaczny: Rambo to maszyna do zabijania. I nie jest to przecież portret fałszywy. Ba, sam dowódca słynnego komandosa mawiał, że kiedy ma się do czynienia z mocarnym Johnem, należy czym prędzej zaopatrzyć się w worki na zwłoki.
20.09.2019 | aktual.: 20.09.2019 17:10
A kto dalej nie dowierza, niech zajrzy do archiwalnego wydania słynnego informatora Guinnessa za rok 1990. Tam trzecią część serii uznano za najbrutalniejszy film, jaki przeszedł przez światowe kina. Dość powiedzieć, że kolejna odsłona cyklu, ta sprzed 11 już lat, ociekająca hektolitrami krwi, nie pozostała daleko w tyle.
Kto by się wtedy, oglądając szukającego emerytalnego spokoju Rambo, spodziewał, że przeszło dekadę później przyjdzie nam oglądać domknięcie tetralogii? I to z ponad 70-letnim Sylvestrem Stallone'em?
Trudno nie podziwiać faceta, który nadal bierze na siebie role wyczynowe. Ale to może wynik świadomości, że to faktycznie dla niego ostatnia prosta?
Tak czy siak, powiedzieć, że jego najsłynniejsze obok Rocky'ego filmowe dziecko to jedynie bezduszny robot dziesiątkujący przeważające siły wroga, to minąć się z prawdą. Bo czego Rambo nie brakuje, to właśnie ducha.
Poza nawiasem
Bo wizerunek mięśniaka, docięty do oczekiwań ówczesnej widowni i niejako zawłaszczony przez panujący wtedy klimat reaganowskiego boju o demokrację, jest dlań cokolwiek krzywdzący. Toć poraniony przez wojenny koszmar weteran z Wietnamu, zapomniany przez rząd i wzgardzony przez współobywateli, szukał jedynie swojego miejsca w cywilu, nie krwawej jatki.
Dlatego też nie sposób dzisiaj, kiedy podstawowa wiedza o zespole szoku pourazowego jest powszechna, odczytywać "Rambo: Pierwszą krew" (1982) inaczej, jak opowieść o człowieku złamanym. A także o nieefektywności systemu, który przeżuł go i wypluł.
PRZECZYTAJ TEŻ: Sylvester Stallone dla WP: "Rambo: Ostatnia krew" będzie odtrutką na "Avengers" [WYWIAD]
Młody John ma bowiem dość frontu, ale nie zna życia poza koszarami oraz mechanizmu działania świata leżącego z dala od okopu. Rambo, choć przyparty do muru, ucieka się do przemocy, nie jest sadystą i agresorem.
Puste, zmęczone oczy Stallone'a i jego płomienny monolog kończący film umiejscawiają tę postać po stronie ofiar. Bez względu na wynik sporu z małomiasteczkowymi policjantami.
Zgodnie z tradycją kina akcji lat 80., film portretuje przedstawicieli struktur państwowych jako ignoranckich i aroganckich. Pierwotnie, tak jak i książka Davida Morrella, historia ta miała zakończyć się śmiercią Rambo. Tak się, na szczęście, nie stało.
Pod gwieździstym sztandarem
Nakręconą 3 lata później kontynuację Stallone, modyfikując scenariusz samego Jamesa Camerona, wykorzystał do pewnej wypowiedzi politycznej.
Podlał ją co prawda gatunkowym sosem, bo rozchodziło się przede wszystkim o strzelanie, ale finałowe sceny jasno podkreślały neutralność głównego bohatera. Rambo mówił to, co czuli podobnie odrzuceni przez świat.
To człowiek hołdujący prostym, acz żelaznym zasadom moralnym, a nie czołobitnie służący rządowym agendom. Przynajmniej takie było, jak mówi sam zainteresowany, założenie.
Bo orędownicy urzędującego prezydenta uznali film za pewnego rodzaju potwierdzenie głoszonych przez Reagana tez o konieczności rozwiązań siłowych wymuszonych przez słabość systemu.
Stallone, mający ciągoty do cokolwiek naiwnego sentymentalizmu, swoje racje wyłożył nieco siermiężnie. Tym samym z "Rambo II" (1985) zapamiętano przede wszystkim sceny akcji. Film miał mieć wydźwięk prawie że antyrządowy (ale nadal patriotyczny) i, co może wydać się paradoksalne, pacyfistyczny.
Dlatego na końcu Rambo trafia do buddyjskiego klasztoru, gdzie poświęca się medytacji. Oczywiście sielanka nie trwa długo. Niby John nie chce mieć już do czynienia z amerykańskim rządem, który zawsze wbijał mu nóż w plecy, ale kiedy jego były dowódca i jedyny przyjaciel zostaje pojmany w Afganistanie, musi ruszyć z odsieczą.
I to chyba przez pryzmat "Rambo III" (1998) patrzy się najczęściej na postać tytułowego żołnierza. Film idealnie wpisywał się w popularny w kinie akcji nurt zmagań z Sowietami, choć odwilż była już tuż-tuż.
John, który działał co prawda w interesie prywatnym, chcąc uratować druha, rozdawał sprawiedliwość z szybkością kilkudziesięciu kul na sekundę. Jednocześnie stawiając czoła "imperium zła" rodem z reaganowskich wystąpień.
Nic dziwnego, że kiedy żelazna kurtyna opadła, Rambo nie był nikomu potrzebny na dobre 20 lat. Sam Stallone powiedział, że Johna koniec końców powstrzymał Gorbaczow.
Wojna terapeutyczna
Powracając w 2008 r. Stallone doskonale zdawał sobie sprawę z bez mała mitycznego wymiaru granej przez siebie postaci.
Starszy o dwie dekady Rambo to człowiek wypalony, rozczarowany sobą i innymi. Facet brzydzący się tym, co potrafi, ale świadomy, że czasem tylko przemoc potrafi przemówić dość głośno, aby go usłyszano.
Nieciekawa to konkluzja, lecz i "John Rambo" nie był przyjemnym filmem na piątkowe przytulanki. Niepozbawiona politycznego wydźwięku, odwołująca się do ówczesnej sytuacji w Birmie, 4. część serii skupiała się na ostatnim, jak się wtedy wydawało, odcinku podróży połamanego, pozbawionego złudzeń żołnierza. Na samym końcu ofiarując mu upragniony spokój.
Przynajmniej na 10 długich lat. Bo zaraz Rambo ruszy za południową granicę, gdzie będzie musiał odbić porwaną przez meksykański kartel dziewczynę.
I nie jest powiedziane, że "Rambo: Ostatnia krew" faktycznie zakończy serię. Stallone, jeśli film cieszył się będzie komercyjnym powodzeniem, nie wyklucza ani sequeli, ani prequeli.
A wydaje się, że wchodząca na ekrany kontynuacja to już i tak pewna dogrywka do klamry kompozycyjnej z poprzedniej części, która zamykała cykl wizualnym skojarzeniem z "jedynką". Dopinając tym samym tę swoistą odyseję.
Ale, być może, dla takich jak Rambo echa wojny faktycznie nigdy nie cichną.