Piękna pasja Marka Kondrata. "Napatrzyłem się na niesamowite rzeczy"
"W Bordeaux, gdzie wino jest tym, co u nas ziemniaki, w środku (daj Bóg) swojego życia rozpocząłem przygodę, która kompletnie je odmieniła". U szczytu kariery Marek Kondrat zamienił karierę filmową na coś zupełnie innego.
Lotnisko w Mendozie w Argentynie nie zachwyca. Marek Kondrat pisze wprost – jest brzydkie. Ale swojskie – szybko łagodzi zdanie. Bo był tu już nie raz. Z miejscami jest jak z piosenkami – lubimy te, które już znamy. Kondrat uwielbia wracać do znanych miejsc: "Mam wtedy poczucie bezpieczeństwa i kompletnie urojoną pewność siebie".
"Kultura WPełni". Jacek Borcuch: po "Długu" żyłem w strachu
W drodze do Mendozy leciał nad Andami. Szczyty trzykrotnie wyższe od Kasprowego. Ładna perspektywa do wspomnień. "W licealnej i studenckiej młodości przeszedłem chyba wszystkie możliwe szlaki turystyczne i trochę dróg nieoznakowanych w Tatrach Wysokich, Sudetach, Bieszczadach, Beskidach, Gorcach. Góry w tym czasie były dla mnie wszystkim" – wspomina Marek Kondrat. Mijanych na szlakach wędrowców pozdrawiało się "dzień dobry". Po butach i plecakach poznawało elitę.
"To była szkoła życia bez pieniędzy. Tatry uczyły szacunku dla wysiłku, w nagrodę dając widok ze szczytu i wieczór w schronisku". Wspominając tamte wyprawy w góry, Kondrat snuje porównania młodości człowieka do okresu niedojrzałości wina. Jest analogia: młode wino ma swoje cechy: szczepu, z którego powstało i miejsca, w którym się urodziło – to fundamenty jego pochodzenia".
Marek urodził się w Krakowie w 1950 roku, wychował w Warszawie. Tu ukończył prestiżowe liceum i szkołę teatralną i rozpoczął wielką karierę aktorską. Pytany o swoją najlepszą rolę filmową, a ma ich na koncie prawie 150, do dziś odpowiada: "Zaklęte rewiry". Żartuje, że dostał ją dzięki kindersztubie: "Rolę kelnera zdobyłem dzięki dobremu domowemu wychowaniu. Wiedziałem jak się nakrywa do stołu, jakich kieliszków używa się do wina, z której strony się nalewa, z której podaje, i ta wiedza zrobiła takie wrażenie, że zdystansowałem kilkuset rywali".
Janusz Majewski, reżyser "Zaklętych rewirów", "szlifierz" talentu Kondrata, odsłonił kulisy filmu. Plenerów mieli szukać w Budapeszcie. Było tam mnóstwo restauracji ze świetnym wystrojem. Jako że trasa wiodła przez Pragę, w ostatniej chwili zdecydowali i ją sprawdzić. Zamieszkali w luksusowym hotelu nad Wełtawą. Mieli wysokie diety, na wszystko było ich stać. Lało się najlepsze piwo. Era wina u pana Marka nadejdzie później...
Kondrat zagrał tak przekonująco, że zawodowi kelnerzy traktowali go jak kolegę po fachu. Jakiś czas po premierze "Zaklętych rewirów" płynął promem do Finlandii. Kelnerzy i barmani chcieli koniecznie skonfrontować jego filmową wiedzę, z własnymi sposobami nabijania klienta. "Napatrzyłem się na niesamowite rzeczy – opowiadał aktor. – Jak otwierać otwartą butelkę szampana, jak oszroniona butelka wódki może zawierać tylko ćwiartkę alkoholu". I jak tu się nie zgodzić, że podróże kształcą? A Budapeszt poznał od najlepszej strony w latach 80. – z ekipą filmowych C.K. dezerterów.
"W Bordeaux, gdzie wino jest tym co u nas ziemniaki, w środku (daj Bóg) swojego życia rozpocząłem przygodę, która kompletnie je odmieniła". U szczytu kariery Marek Kondrat światła jupiterów i czerwone dywany zamienił na równe rzędy winnych krzewów i chłodne piwnice. Zmiana nie nastąpiła szybko jak filmowy klaps. Kondrat wcześniej przez kilka lat tworzył z trzema kolegami aktorami małą sieć restauracji. "Wciągnął mnie świat wina, który zacząłem poznawać dzięki temu, że importowaliśmy wino do naszych lokali. Łącząc jeszcze przez kilka lat te oba obce sobie światy, w końcu całkowicie zrezygnowałem z tego pierwszego".
Najlepiej smakuje wino pite tam, gdzie powstaje. Dlatego Kondrat rusza w cztery świata strony. Poznaje nowe kraje, "stare" odwiedza ponownie, ale pod winnym kontem. Chodzi o "coś, co jest związane ze swoistym rytmem narzucanym przez naturę, która nie ma swojej sztuczności i swojego kostiumu. Zawsze jest podległa tylko i wyłącznie swoim niezbywalnym prawom. To bardzo mi odpowiada na tym etapie życia, na którym jestem teraz".
Opowieści o pasji, która zmienia życie, Kondrat zebrał w książce "Winne strony". Zaprasza czytelników w podróż dookoła świata: od spalonej słońcem Toskanii przez górzystą Amerykę Południową na wyspy Nowej Zelandii. Prymat oddaje Francji. Żaden inny kraj nie może się z nią równać w winnej kulturze. Francja trzyma fason. Jeśli więc robić kurs pasujący na konesera winiarstwa, to właśnie tam. Kondrat ma go w kieszeni. Chociaż wie, że wina nie można nauczyć się z książek. Z Francji blisko do Włoch, drugiej wielkiej ojczyzny wina.
Wizyta w Toskanii, włoskim raju, obowiązkowa. Odwiedza wybrane winnice. Przy okazji nadkłada sześć kilometrów, by cofnąć się o pięćset lat i opisać historię Lisy. Cały świat pozna ja jako Mona Lisę z obrazu Leonarda da Vinci. Poleca Umbrię, włoską prowincję bez dostępu do morza. Pewnie dlatego dużo tu taniej i mniej turystów – przypuszcza. I – zaliczywszy rajd po winnicach – rozmyśla, jak przekonać do kultury wina mieszkańców kraju siwuchy. Z ostatnim łykiem mocnego wina franciszkanów z Asyżu nawiedza go myśl: "by być dobry jak święty Franciszek, trzeba pić mocne wino. Amen".
W Ameryce Południowej dwie główne winiarskie potęgi to Chile i Argentyna. Ale nawet mały Urugwaj (3,5 mln mieszkańców) potrafi zadziwić winną ofertą. Chile to długa górzysta kiszka rozciągnięta wzdłuż Pacyfiku na 4300 km. Szybciej podróżować samolotem. Kondrat, jeśli nie musi latać, bo odległości czy ocean, wybiera kolej. Lubi ją. "Wydaje mi się, że stan kolei najlepiej odzwierciedla poziom cywilizacyjny kraju. No i z okien pociągu można wiele zobaczyć". Podróże są wpisane w winiarski fach. Koneser Kondrat przyznaje, że ma nieco mniej motywacji, by podróżować. Ma za sobą smugę cienia, trochę męczy go wiek.
Oddzielne miejsce na mapie częstych podróży Marka Kondrata zajmuje Hiszpania. "Wzięła się z tego samego co biznes – z fascynacji. To jest czysty zachwyt, podobna energia, jaką czuje aktor. Zachwyt widokiem, na oglądanie którego człowiek nagle znajduje czas pod wpływem innej, niespiesznej kultury (...). Potrzebuję tego zachwytu" – stwierdza. Stopniowo zachwyt zaczął nabierać realnych kształtów. "Mój hiszpański dom miał być na beztroską starość. (...) Paradoks polega na tym, że projekt domu narysowała moja młoda żona. Miejscowy architekt przetworzył rysunki na projekt i tak, po sześciu latach od zakupu ziemi, mogliśmy wstawić meble. Tam urodziła się nasza córka. Później, żeby Helenę wozić do przedszkola, potrzebowałem godziny w jedną stronę. A nie planowałem spędzić życia w samochodzie" – wspominał Kondrat w 2023 r. na łamach "Polityki".