''Spotlight'': Jak Dawid i Goliat [RECENZJA]
"Spotlight" to precyzyjnie skonstruowana elegia dla tradycyjnego dziennikarskiego fachu tuż przed eksplozją internetu. Opowieść o reporterach mierzących się z tematem pedofilii w Kościele ma w sobie siłę i elegancję, których taki temat potrzebuje.
Oparty na faktach ”Spotlight” ukazuje pracę dziennikarzy „Boston Globe” przy śledztwie w sprawie molestowania seksualnego dzieci w instytucjach kościelnych na terenie Bostonu.
Głównym fundamentem filmu są kreacje aktorskie. Bardzo przemyślane, odegrane z uwagą na szczegóły, bez zbędnych fajerwerków. Zarówno Mark Ruffalo, Rachel McAdams jak i Michael Keaton są totalnie skupieni, naturalni i sprawiają, że widz zaczyna inwestować swoje emocje i uwagę w opowieść o dziennikarskim śledztwie, nawet jeśli nie każdy chce słuchać o pedofilach w sutannach.
W tym tkwi w dużej mierze siła „Spotlight”, który nie szuka, podobnie jak filmowi reporterzy, taniej sensacji; to nie jest film, który ma piętnować i szokować. „Spotlight” to przede wszystkim historia przedstawiająca jak wygląda i na czym polega stara dobra szkoła reporterska. Każdy fakt i szczegół sprawy pedofilii w Kościele jest pieczołowicie i wielokrotnie sprawdzany. Całe śledztwo trwa miesiącami, zanim zostanie upublicznione, a dziennikarze przeprowadzą setki rozmów z ofiarami. Szczególnie dziś, w „erze szybkiego newsa” warto obejrzeć „Spotlight”, by uświadomić sobie, jak ważną i poważną pracą jest, albo może być, praca dziennikarza. To zawód, który polega na posłannictwie prawdy; ma pomagać, otwierać ludziom oczy; być pośrednikiem pomiędzy tymi, którzy mają władzę, a tymi, którzy mogą stać się jej ofiarami.
Tak też przejawia się filmowa krucjata dziennikarzy przeciwko instytucji Kościoła, który robi, co może, by zamieść „wybryki” niektórych kapłanów pod dywan. „Spotlight” dobitnie pokazuje schemat walki zwykłych ludzi z kimś, kto ma przede wszystkim władzę dającą przyzwolenie na samowolę i bycie ponad prawem. Ale to, co w tej historii jest tak silne i po trochu nawet poetyckie, to fakt, że z władzą można walczyć, i że dobre dziennikarstwo to też jest siła i władza, z którą należy się liczyć. Siła, którą można zdziałać wiele dobrego.
Kolejnym atutem filmu jest konstrukcja opowiadanej historii, zbudowana niczym dobry kryminał. Śledztwo rozpoczyna się od małych kroczków, od buszowania w szczegółach i łączeniu faktów, a z czasem zaczyna nabierać coraz większego rozpędu i efektu „kuli śnieżnej”, prowadzącej do finału. Ogląda się to naprawdę znakomicie. Reżyser, Tom McCarthy, udanie nawiązuje do zaangażowanego społecznie kina lat 70. i produkcji typu „Wszyscy ludzie prezydenta” czy „Trzy dni Kondora”. Przy tym wszystkim należy jednak nadmienić, że choć „Spotlight” ogląda się dobrze, to jest to „zaledwie” solidna robota. Widzowie powinni wyjść z kina usatysfakcjonowani, ale też nie zostanie im na dłużej w pamięci po seansie żadna scena czy fragment. Obejrzeć z pewnością warto, ale bez nastawienia się na wielkie arcydzieło.
„Spotlight” to także okazja to przyjrzenia się schyłkowi prasy. Wydarzenia z filmu miały miejsce naprawdę w latach 2001-2002 i była to jedna z ostatnich głośnych spraw, w których pierwszoplanową rolę odgrywała prasa drukowana. Film podkreśla, że elektroniczny oddech internetu zaczyna chuchać dziennikarzom po plecach, pokazując przy tym, że wbrew pozorom, także w mediach, przez ostatnią dekadę zmieniło się bardzo dużo.