Powrót do kin Butcha Cassidy'ego i Sundance Kida to, zwłaszcza w dobie przywracania do łask klasyki lat osiemdziesiątych, nie lada wydarzenie, powrót do zapomnianej tradycji. Dziś, gdy western dawno już nie żyje, jest to także sposobność, by zobaczyć w jakich okolicznościach umierał. A jeśli jeden tylko tytuł miałby stanowić idealne pożegnanie tej wieloletniej, dumnej konwencji to właśnie "Butch Cassidy i Sundance Kid". Nie "Dzika Banda" Peckinpaha, nie "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie" Leone. W przeciwieństwie do swych osławionych konkurentów, George Roy Hill znalazł sposób, by pożegnać western godnie.
Butcha (Paul Newman) - błazna otwarcie czerpiącego z przyjemności życia i Sundance'a (Robert Redford) - wiecznie skupionego rewolwerowca dzieli wiele: poziom nonszalancji, optymizmu, wrażliwości. Ale jednocześnie wiele łączy: rabując kolejne banki wypracowali sobie porozumienie, jakiego na próżno szukać pośród całej dotychczasowej konwencji. Jeden może polegać na drugim, zawierzyć, zaufać. Są nierozłączni, dobrze się przy tym bawiąc. Dzielą się wszystki: towarzyszy im Etta (Katharine Ross), z którą jeden sypia, a drugi spędza czas. Butch i Sundance nie przypominają klasycznych westernowych samotników, nie są nieomylnymi królami rewolweru, nie wychodzą cało z każdej opresji. Stoją po stronie występku, choć w głębi serca są poczciwcami zatopionymi w szlachetnych ideach i ulotnych pragnieniach.
Ale dla takich jak oni nie ma miejsca na Dzikim Zachodzie. Nie tylko dlatego, że ta specyficzna era dobiegała wówczas końca, o czym przypomina ekspansja kolei i pojawiający się w jednej ze scen powiew przyszłości - rower ("Koń umarł!" - powie uliczny akwizytor). Przyczyna jest prostsza: ideały uległy brutalizacji codzienności, a miejsce szlachetnych herosów zajęli szubrawcy i hulacy. Gdy w połowie filmu dochodzi do pierwszej poważnej konfrontacji Butcha i Sundance'a z bandziorami, ten pierwszy wyznaje niespodziewanie, że nigdy dotąd nikogo nie zabił. Wywiązująca się chwilę później strzelanina, spowolniona i zwieńczona przeraźliwym okrzykiem jednego z trafionych przeciwników, jest jednym z symptomów zapowiadających ich przedwczesny koniec.
Sceptycy najczęściej zarzucają filmowi Hilla, że nijak ma się do swoich czasów, że powstał za późno, w momencie, gdy inni przełamali już skostniałą formułę westernu. Czy na pewno? Owszem, "Butch Cassidy i Sundance Kid" to z jednej strony hołd złożony odchodzącej do lamusa estetyce brawurowej przygody, ale też wyraźne sprzeciwienie się jej schematyczności. Na wielu płaszczyznach Hill polemizuje z klasyczną konwencją w stopniu większym, a przy tym dalece subtelniejszym, niż naczelni propagatorzy antywesternowej polemiki, Sergio Leone i Sam Peckinpah.
To u niego obserwujemy losy nie jednego, a dwójki bohaterów, którzy upodleni własną bezsilnością, przez większość filmu uciekają przed pościgiem wyspecjalizowanych w swym fachu stróżów prawa ("Kim są ci goście?!" - pytają na zmianę, gdy kolejny raz nie udaje im się zmylić tropu). Gdy w końcu lądują w Boliwii, ich los się dopełnia - przyparci do muru, zmuszeni są skonfrontować się z własnym przeznaczeniem. Hill kończy swój film w sposób piękny i niezwykle prosty - efektowną stopklatką unieśmiertelnia bohaterów, oddając im należne miejsce w panteonie bogów Dzikiego Zachodu, którymi za życia nigdy się nie stali.