To prawdopodobnie najlepszy film 2020 roku. Nie tylko dlatego, że nie ma żadnej konkurencji
Gdy wydawało się, że rok 2020 jest już stracony dla kinematografii, gdy najciekawiej zapowiadające się premiery jedna po drugiej zaczęły być przesuwane na kolejny lub nawet następne lata, gdy nawet Christopher Nolan musiał przełknąć gorzką pigułkę i pogodzić się z porażką w box office, Netflix wypuścił film, który na najbliższych Oscarach ma szansę na praktycznie każdą statuetkę.
27.10.2020 | aktual.: 01.03.2022 14:23
Tym razem nie było wielkiej kampanii reklamowej jak przy "Irlandczyku", dziesiątek wzmianek w social mediach, jak w przypadku "Stranger Things" czy "Wiedźmina". 2 października, bez większego szumu, w największym serwisie VOD na świecie po prostu pojawił się nowy prostokącik, za którym ukrył się naszpikowany gwiazdami dramat sądowy. Gatunek, którego przedstawicielami są i "12 gniewnych ludzi", i "Czas zabijania", i "Ława przysięgłych", od kilku lat jednak wyraźnie zaniedbywany, wręcz zapomniany.
Nie zapomniał o nim jednak laureat Oscara za "Social Network" Aaron Sorkin, który tym razem oprócz napisania scenariusza dostał zielone światło na jego zekranizowanie, tworząc niemal zupełnie niespodziewanie znakomicie trzymający w napięciu film o wydarzeniach, które nawet w USA niewiele osób już pamięta.
Życie pisze najlepsze scenariusze
52 lata temu, kilka miesięcy po zamordowaniu Martina Luthera Kinga, Stanami Zjednoczonymi wstrząsnęły zamieszki. Nie były one jednak wynikiem wyłącznie oburzenia czarnoskórych mieszkańców USA poruszonych zastrzeleniem lidera ruchu praw obywatelskich, ale też ogólnokrajowym protestem wobec przedłużającej się wojny w Wietnamie, w czasie której codziennie ginęło od kilku do kilkudziesięciu amerykańskich żołnierzy.
Protesty te szczególnie nasiliły się w Chicago. A że na sierpień tegoż roku przewidziana była tam Konwencja Demokratów (wydarzenie nieodłącznie związane z wyborem kandydata na prezydenta z danej partii w roku wyborczym), wahających się w kwestii ewentualnego zakończenia konfliktu w Indochinach, społeczeństwo podjęło zdecydowane działania, by wywrzeć na nich presję i doprowadzić do rychłego wycofania się z Wietnamu.
Do Chicago zjechało wiele organizacji, jednak każdej z nich odmówiono legalnego zgromadzenia. W związku z tym w założeniu pokojowe demonstracje nie były w żaden sposób zorganizowane i bardzo szybko zaczęły paraliżować poszczególne rejony miasta. W pewnym momencie wymknęły się nawet spod kontroli, prowadząc do zamieszek, w wyniku których rannych zostało kilkadziesiąt osób. Winą za nie prokuratura chciała obarczyć przewodniczących organizacji, które licznie zjawiły się w mieście wiatrów. I tu zaczyna się akcja filmu.
Postawieni przed wyraźnie stronniczym sądem mężczyźni muszą za wszelką cenę udowodnić swoją niewinność, co nie będzie łatwe na rozprawie prowadzonej przez mocno niekompetentnego sędziego (świetny Frank Langella). I chociaż sam proces w rzeczywistości trwał ponad pół roku, fenomenalny montaż i doskonale wyselekcjonowane do scenariusza wątki sprawiają, iż widz ma wrażenie, że całość nie była wydarzeniem nad wyraz skomplikowanym. Za to obfitującym w naprawdę trzymające w napięciu sytuacje.
Więcej gwiazd niż na fladze USA
Warto tu podkreślić, że za przyjemny dreszczyk towarzyszący widzom podczas seansu odpowiedzialni są przede wszystkim doskonale dobrani, a w dodatku świetnie poprowadzeni aktorzy. Nie było to na pewno dla Aarona Sorkina zadaniem łatwym, gdyż na ekranie paradują gwiazdy największego formatu, a jednocześnie żadna z nich nie kradnie scen swoim kolegom z obsady. Mamy tu m.in. Eddiego Redmayne'a (Oscar za "Teorię wszystkiego"), Sachę Barona Cohena, Marka Rylance'a (Oscar za "Most szpiegów"), Jeremy'ego Stronga, wspomnianego Franka Langellę, Josepha Gordona-Levitta, a nawet Michaela Keatona. Aktorsko "Proces Siódemki z Chicago" stoi na naprawdę kosmicznym poziomie, dlatego tylko czekać najbliższego rozdania Oscarów, by wspomnianych panów znaleźć na listach kandydatów w najważniejszych aktorskich kategoriach.
Akcja filmu toczy się równolegle na dwóch przecinających się ze sobą płaszczyznach - wydarzeniach na sali sądowej oraz okresu burzliwych protestów w Chicago rozprawę poprzedzających. Dzięki temu prostemu zabiegowi - nielinearnemu przedstawieniu wydarzeń - reżyser filmu potrafił w czasie ponad dwugodzinnego filmu umiejętnie rozkładać akcenty i ujawniać niezaznajomionym ze sprawą widzom kluczowe elementy dokładnie w momencie, gdy były one dla zrozumienia sprawy konieczne.
Zresztą już w "Social Network" Sorkin udowodnił, że nawet z najnudniejszej postaci w świecie IT potrafi uczynić niemal geniusza zła wyłącznie za pomocą dialogów i umiejętnego łączenia kluczowych dla jego życia wątków. To, czego dokonał w "Procesie Siódemki z Chicago", przebija jednak wszystko, czego doświadczyliśmy, poznając filmowego Marka Zuckerberga, tu z łatwością i podziwu godną lekością opowiadając widzom szalenie skomplikowany proces w sposób zrozumiały nawet dla największego laika. A jednocześnie przez prawie 130 minut trzymając go na krawędzi fotela.
I chociaż w filmie znalazło się kilka pompatycznych scen i górnolotnych haseł, nie przesłaniają one błyskotliwego demaskowania mechanizmów naciągania i manipulowania prawem przez elity rządzące za pomocą najróżniejszych kruczków. "Proces Siódemki z Chicago", co podkreśla nieustannie jeden z bohaterów, jest bowiem w istocie jednym z najlepiej udokumentowanych procesów prowadzonych na polityczne zamówienie. A sceny brutalnego rozprawiania się z demonstrantami przez policję czy zakulisowego sterowania działaniami prokuratury wielu widzów, również w Polsce, z całą pewnością uzna za godną potępienia paralelę z aktualnymi wydarzeniami.