W oparach absurdu. Rozmowa z Guyem Maddinem
Kanadyjski reżyser i scenarzysta jest twórcą w stu procentach „nowohoryzontowym” – to on dał Isabelli Rosselini szklane nogi wypełnione piwem, zorganizował ekranowy konkurs na najsmutniejsza piosenkę świata, a teraz wywołuje duchy w galeriach sztuki od Paryża po São Paulo. W jego stylizowanych na kino przełomu lat 20. i 30 filmach melancholia, absurd i humor swobodnie się łączą. W ciągu ostatnich 20 lat nakręcił ponad 25 filmów, zarówno krótko-, jak i pełnometrażowych. Inspirują go filmy nieme i part-talkies, chętnie nawiązuje do estetyki ekspresjonizmu niemieckiego, surrealizmu, radzieckich filmów propagandowych czy pierwszych filmów w technicolorze. Jego twórczość spopularyzował w Polsce wrocławski festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty, gdzie w 2009 roku odbyła się pełna retrospektywa jego artystycznych dokonań. W tym roku widzowie wrocławskiego święta kina mogą oglądać najnowszy projekt Maddina, „Dziurka od klucza”.
Spotykamy się w biurowej części zaprojektowanego przez Helmuta Jahna kompleksu Sony Center – usytuowanego przy Potsdamer Platz. Jest już szaro; za oknem, między płatkami padającego śniegu migają sylwetki spieszących się na seans, opatulonych ludzi. Guy Maddin wita mnie siarczystym uściskiem dłoni. Jest swobodny i zrelaksowany, ale i skupiony. Jego wypowiedzi – tak jak jego filmy – to odpowiednio wyważona mieszanka sarkazmu, nostalgii i frywolności.
Anna Tatarska: James Rocchi tak opisał „Dziurkę od klucza” w swojej recenzji na stronie Indiewire: „To dozwolona od lat osiemnastu dygresja na temat „Pięknej i Bestii” Cocteau, w której wątek gangu żywo przypomina produkowane w latach czterdziestych przez Warner Bros. filmy gangsterskie – to znaczy, gdyby te filmy inspirowały się „Odyseją” Homera, rozgrywając się jednocześnie w nawiedzonym domu, jakby żywcem wyjęty z przesączanego LSD odcinka Scooby Doo”.
Guy Maddin: Świetne, bardzo celne. Szczególnie nawiązanie do Scooby Doo wydaje mi się na miejscu.
AT: W Polsce twoje filmy spopularyzował festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty. Jego widzowie znają Twoją twórczość i mniej więcej wiedzą, czego się spodziewać. Na berlińskim pokazie było inaczej – kilka osób wyszło, dochodziły mnie zaognione szeptane dyskusje, próbujące rozwikłać o co chodzi w filmie. Szczególnie scena z zakurzonym penisem wzbudziła na widowni falę lekko poirytowanych sapnięć...
GM: Nowe Horyzonty! Kocham ten festiwal. A co do reakcji widowni – czyżby nigdy wcześniej nie widzieli przykurzonego penisa? Trudno mi w to uwierzyć... [chichocze]. Z drugiej strony – cóż, to rzeczywiście nie jest najprzyjemniejszy widok...
AT: Twój następny projekt zapowiada się bardzo enigmatycznie: "Spiritismes" – bo taki nosi na razie tytuł - ma być hołdem dla zaginionych filmów niemych.
GM: Pomysł na stronę internetową [http://spiritismes.centrepompidou.fr] zainspirowała twórczość Raymonda Roussela, autora między innymi „Locus Solus” i „Impressions d’Afrique” [fragment tego utworu, przetłumaczony jako "Wrażenia z Afryki" w tłumaczeniu Cezarego Rowińskiego znalazł się w n-rze 9/1974 (41) periodyku Literatura na Świecie, a numer nr 09-10/2007 (434-435) z roku 2007 został poświęcony Rousselowi w całości]. Jego książki tłumaczono na angielski tylko we fragmentach, robił to między innymi mój przyjaciel, poeta John Ashbery, który nauczył się francuskiego specjalnie, by móc czytać Roussela, tak intrygujące wydały mu się jego teksty. Szczególnie wariacki jest wiersz „Impressions d'Afrique”, który zaczyna się od pięknego, poetyckiego oświadczenia, potem są wtrącenia w nawiasie na marginesie, kolejne nawiasy... i tak aż do osiemdziesiątej strony, gdzie tekst zaczyna powolutku dążyć ku końcowi. Czytanie go to najprawdziwsza sztuka, należy wybrać jakąś
jego metodologię, zanim się zacznie. Jest tam niewyobrażalnie wiele historii, które się w sobie wzajemnie zawierają, tworząc coś na kształt zaprojektowanej przez szaleńca matrioszki.
AT: Twoja opowieść sugeruje, że tekst Roussela ma niezwykły rytm...
GM: Tak, a do tego jest też po prostu bardzo piękny. Od Roussela wszystko się zaczęło. Potem obejrzałem amerykański melodramat zrealizowany przez solidnego, studyjnego reżysera Johna Brahma, "The Locket" [1946] z Robertem Mitchumem w roli głównej. To historia dziewczyny, która jest patologiczną kłamczuchą i kleptomanką, najprawdopodobniej dlatego, że jako mała dziewczynka straciła medalik o waginalnym kształcie, taki otwierany, w którym nosi się zdjęcia. Jej historia tworzona jest z wypowiedzi kolejnych mężczyzn, którzy byli z nią, albo się w niej kochali. Podają sobie tę opowieść z ust do ust, każdy dodaje do niej następny rozdział. Ona też opowiada – o tym medaliku, który urasta do rangi uniwersalnej metafory kobiecej tajemnicy... Jest w tym filmie niezliczona ilość przeplatających się historii. Po tym seansie pomyślałem, że byłoby świetnie móc połączyć aż tyle narracyjnych nitek. Potem przypomniał mi się Roussel. Następnie nawiedziła mnie myśl o seansach spirytystycznych, gdzie uczestników nawiedza głos
zmarłych bliskich. W filmach seanse zawsze pokazuje się w zniekształcony, pokawałkowany sposób, upragnione spotkanie nie następuje, głos jest niewyraźny, wreszcie zanika, zapalają się światła i jest po wszystkim.
AT: Wyjaśnij proszę, jaki jest związek między duchami, seansami a filmami?
GM: Przyszło mi do głowy, że zaginione filmy, tak jak niektóre duchy, nie mają miejsca wiecznego odpoczynku. Jak ktoś pochowany poza przykościelnym cmentarzem, albo zaginiony na morzu. Myśl o nich nawiedzała mnie już od dawna. Zrozumiałem, że jedyną metodą, by zobaczyć te istniejące od dawna tylko jako opisy fabuły filmy, jest po prostu je nakręcić. Nie zamierzam ich kończyć, nie o to chodzi w tym projekcie. Nigdy nie byłoby mnie zresztą stać na nakręcenie stu pełnych metraży, z których każdy realizowałby osobną artystyczną politykę i styl autora. Nie jestem i nigdy nie będę F. W. Murnauem, Fritzem Langiem czy Edem Woodem - to osobni, niepodrabialni artyści, z których każdy zbudował swoją markę na innych fundamentach. Nie nakręcę ich filmów lepiej, niż oni sami. Wymyśliłem więc własną metodę. Potrzebne jest medium, osoba, która wejdzie w trans – prawdziwy lub wymuszony. To będzie zadanie dla moich aktorów, ale ja sam też będę się temu poddawał. To się wcale nie różni tak bardzo od zwykłej pracy na planie.
Przecież jako reżyser codziennie wprowadzam swoich aktorów w pewien rodzaj transu, żeby mogli dobrze wcielić się w postać. No więc codziennie rano będziemy wybierać jeden zaginiony film i starać się z nim połączyć podczas seansu spirytystycznego. Strasznie żałuję, że nie możemy tego robić o północy, ale biurokracja nie przewiduje całodobowych galerii sztuki, niestety. Osoba w transie będzie „opętana” przez duch zaginionego filmu, i poprzez słowa i ruchy ciała zrekonstruuje jego fabułę, styl, charakter. W tym samym czasie ja będę wypełniał jej otoczenie rekwizytami, dodawał elementy multimedialne, jak na przykład fragmenty projekcji, nakładanie obrazów.. wszelkie komponenty, które pozwolą uzyskać pożądany wizualny efekt. Zawsze będziemy zaczynać w tak samo przygotowanej przestrzeni, ale w zależności od treści widzenia będzie się ona mogła przemieniać w starożytny Egipt lub dowolne inne miejsce.
AT: Przygotowane klipy, relacje ze spotkań z duchami filmów, będą zamieszczane na stronie internetowej.
GM: Mówiono mi, że sztuka w internecie nie ma racji bytu. Ale to samo mówiono o filmie ponad sto lat temu. Między innymi z powodu takiego bezrefleksyjnego podejścia tak wiele filmów zaginęło. Co roku wielkie wytwórnie robiły czystkę w swoich magazynach z taśmami i paliły zbędne szpule na ogniskach dla pracowników, albo wyrzucały je do morza. Przygotowywali w ten sposób miejsce na nowe nagrania. A przecież to była sztuka, w niektórych przypadkach świetna. Teraz chcę odnaleźć połączenie ze wszystkimi duchami, zarówno świetnych, jak i średnich. Przez ostatnie parę lat wypruwałem sobie żyły, pracowałem jak szalony. Myślę, że fajnie będzie zrobić sobie przerwę, bo ten projekt jest trochę jak gra, rozrywkowe ćwiczenie.
AT: Nie dopuszczasz możliwości, że uczestnictwo w seansie może być niebezpieczne, zbyt intensywne.
GM: Nie. Myślę, że jedyne ryzyko, to że efekt będzie okropnie nudny [śmieje się]. Staram się zrobić jak najlepszy materiał, ale jako showman, nie psycholog czy terapeuta. Nie wierzę w transcendencję i pozaziemskie doświadczenia w życiu, staje się to możliwe dopiero, kiedy trzymam kamerę. Jestem przygotowany na to, że podczas seansów mogą pojawić się autobiograficzne tropy, nasze historie i wspomnienia zaczną się mieszać... ale podoba mi się ta opcja. Czuję się innowatorem. Przez wiele lat ludzie postrzegali mnie jako takiego uroczego, trochę dziwnego pseudo-pioniera. Tym razem jestem nim naprawdę.Wraz z tym projektem wybieram się w miejsca, do których dotarli przede mną nieliczni. W najgorszym wypadku wyjdzie nam słaba kopia eksperymentu Kuleszowa. Zobaczymy!
AT: „Spiritismes” realizowane jest między innymi w Paryżu. Dotąd przestrzeń miała w Twojej twórczości raczej uniwersalny charakter. Zastanawiam się jak zamierzasz inkorporować „paryskość” do swojego projektu.
GM: Będziemy kręcić São Paulo, Nowym Jorku i Winnipeg, a w Paryżu nasz plan znajdować będzie się w Centrum Pompidou. Ale muszę Cię rozczarować – także tym razem nikt nie będzie w stanie powiedzieć, gdzie kręcone były zdjęcia, bo tak jak zwykle będziemy pracować na wybudowanym specjalnie na potrzeby filmu, zapchanym rekwizytami planie. Zdaje mi się, że ludzie z Pompidou chcieli, żebyśmy pokazali w filmie kawałek ich budynku, ale mnie bardziej interesują popisy aktorskie, które będą się w nim rozgrywały niż kawałek szkła czy ściana.
AT: Właściwie mógłbyś kręcić w dowolnym miejscu na świecie i nie miałoby to znaczenia.
GM: To prawda. Na początku mojej filmowej drogi taką metodę traktowałem jako sprytny wybieg, który miał mi umożliwić zbliżenie się do artystycznego świata, do środowiska przypominającego galerię sztuki. Oprócz scenografii robię jeszcze mini-kolaże, a także różne instalacje. Mimo, że ludzie, którzy odwiedzają kina często chodzą też do galerii, to kiedy tam są, stają się kimś kompletnie innym. Mam wrażenie, że bycie w galerii otwiera im głowę, zmienia pojemność ich percepcji. Może jest tak dlatego, że czują się zobligowani do wysiłku, wiedzą, że muszą sprostać wyzwaniu. To walka – wiem o tym, bo sam jestem taką osobą, która zmusza się do przezwyciężania swoich własnych uprzedzeń i barier. Taki sposób recepcji sztuki chcę przenosić na filmowy grunt. Otwieranie się na świat to projekt, który realizować będę do dnia własnej śmierci, a i tak pewnie nie uda mi się go sfinalizować. Na razie wciąż bywam uprzedzony, na przykład do pewnych rodzajów filmów. Chciałbym być „widzem idealnym”, który ogląda filmy w sposób, w
jaki zwykliśmy słuchać muzyki, po prosu je chłonąc.
AT: Kiedy kreujesz kolejny film, myślisz czasami o swoich widzach? O ich oczekiwaniach, możliwościach?
GM: Oczywiście, że tak. Zależy mi, by nawiązać z nimi więź. Chcę wziąć zwyczajną, prostą historię i przekształcić ją w coś, co wywołuje zawroty głowy, co zmienia stan świadomości niczym toksyna – albo poezja. Chcę żeby to poczucie wzięło widza w posiadanie i towarzyszyło mu przez cały seans. Ten dodatkowy bieg jest potrzebny, by film stał się czymś więcej niż tylko opowiastką, przytoczeniem zdarzeń, by nabrał dodatkowych znaczeń. Chcę by widzowie mogli sami je odkrywać i czuć z tego powodu samozadowolenie, to narkotyczne mini-ugryzienie dumy, które odczuwamy na przykład, kiedy uda nam się rozgryźć wyjątkowo skomplikowana metaforę. Chcę zapewnić im rozrywkę, dać powód do dumy, zabrać ich ze sobą w podróż, pozwolić im odnaleźć się w filmie... Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że moje filmy są na tyle specyficzne, że nie jestem w tych działaniach zbyt skuteczny.
AT: Do tej pory postrzegano Cię jako twórcę oryginalnego, kontestującego mainstreamową estetykę, kojarzono z charakterystyczną muzyką, czarno białą taśmą...
[Do pokoju wchodzi Udo Kier. Kier: Przepraszam, że przerywam, tylko kilka słów do mojego reżysera. Spotykamy się o której? Piętnaście po siódmej w recepcji Ritza? Wszyscy będą na kolacji? Świetnie. Ja już skończyłem na dzisiaj. Mogę teraz iść i w spokoju oddać się masturbacji. Do zobaczenia.]
GM: O, to był raczej nietypowy przerywnik [śmieje się]
AT: Owszem! Wracając do pytania: teraz znajdujesz się w takim dziwnym momencie: zacząłeś używać cyfrowej kamery, Twój następny projekt będzie zrealizowany w kolorze, a inspirowany dawnym kinem „Artysta” wygrywa Oscara... Chciałam zapytać czy świat stanął na głowie?
GM: Ach te filmy nieme. Są takie passe... [śmiech]. Uwielbiam kręcić na taśmie. Miałem kilka romansów z różnymi modelami kamer. Teraz czuję się jak taki Casanova, który wciąż szukając młodszych dziewcząt, wspomina swoje porzucone kochanki; stare, pomarszczone, żyjące w celibacie królowe...