''W samym sercu morza'': Walka na dwóch frontach [RECENZJA]
Ron Howard lubi się porywać na rzeczy wielkie. Na dalekie podróże (jak ta z „Apollo 13”), najpopularniejsze lektury (np. „Kod da Vinci” oraz „Anioły i demony”), najbardziej znane komiksy („Grinch: Świąt nie będzie”) czy najbardziej spektakularne pojedynki („Frost/Nixon”). Nie inaczej jest przy jego najnowszym filmie, „W samym sercu morza”.
Tym razem podstawą ambitnego projektu Howarda jest „Moby Dick” Hermana Melville’a, a dokładniej – wydarzenia, które zainspirowały słynną książkę. Oficer Owen Chase obiecał wówczas swoim panom, że przywiezie im dwa tysiące beczek oleju z wieloryba. Zamiast jednak wrócić w glorii, pociągnął swoją obietnicą statek i jego załogę na dno. Tragedia na morzu skutecznie utopiła zarówno ambitne plany Chase’a, jak i ludzkie odruchy zamieszanych w nią marynarzy. Utkwiwszy niefortunnie na wodach na długie miesiące załoga musiała zmierzyć się w walce na przetrwanie. A ta wyzwoliła w niej najniższe instynkty, najobrzydliwsze zachowania i bezgraniczną brutalność. Walkę, która odbywała się na kilku frontach. Na jednym – z naturą. Na drugim – ze zdesperowanymi towarzyszami niedoli.
Howard też walczy na dwóch frontach. Chce zrobić imponującą superprodukcję, a jednocześnie dotknąć w niej czegoś głębszego, egzystencjalnego, filozoficznego. Tyle, że ilekroć próbuje to zrobić, okazuje się, że jego serce dużo bardziej ciągnie w stronę efektów specjalnych niż surowego realizmu. Kreacja bierze górę nad rzeczywistością, schematy wiodą prym, spychając na bok autentyczność, obowiązkowe punkty zwrotne są ważniejsze niż przebieg faktów. Jednym słowem: Hollywood ponad wszystko. Jak to zresztą zwykle u Howarda. Nie oznacza to bynajmniej, że w jego nowym filmie brakuje świetnych scen. Takie znajdą się u niego zawsze.
Przewodnikiem po historii jest ocalały z tragedii Thomas Nickerson, opowiadający o swoich doświadczeniach właśnie Melville’owi. Melville przychodzi do niego, aby usłyszeć to, co przez wiele lat było przykrywane kłamstwami, niedomówieniami, plotkami i legendami. Chce dociec prawdy, ale żeby to zrobić musi namówić Nickersona do powrotu do bolesnych wydarzeń.
Ta rama narracyjna składa widzom obietnicę kina intymno – epickiego i trochę szkoda, że Howard jej nie utrzymał. Być może w ten sposób potrafiłby zachować równowagę między psychologiczną soczystością opowieści a jej wizualną spektakularnością. A tak filmowi stojącemu na jednej nodze jest dużo trudniej utrzymać zainteresowanie i nieprzerwaną wartkość akcji. Howard przecież nie raz pokazał, że wie jak to zrobić – choćby we wspomnianym „Frost / Nixon”, gdzie największym efektem specjalnym były przecież… błyskotliwe dialogi.