"Zimna wojna": Nie przekreślajmy filmu Pawlikowskiego!
My, Polacy, umiemy przegrywać jak nikt. Ba, mamy za sobą długoletnie doświadczenie, dlatego zwycięstwo jawi się nam jako coś nienaturalnego, niemalże podejrzanego. Klęskę natomiast potrafimy wyjaśnić i przeanalizować.
A to padało, a to ktoś się potknął, a to czysta złośliwość sędziego czy rzeczy martwych, a to niepoznanie się jury na naszych. Dlatego brak choćby jednej skromnej nagrody Brytyjskiej Akademii Sztuk Filmowych i Teatralnych przyznanej "Zimnej wojnie” przyjęliśmy, zdaje się, z niejaką pokorą, jako prognostyk rychłej porażki na gali oscarowej.
Oczywiście wyzłośliwiam się sarkastycznie, szczególnie że osobiście uznaję film Pawlikowskiego za jedno z najlepszych dzieł, jakie wydała na świat nasza kinematografia w tym stuleciu, czemu już niejednokrotnie dawałem tutaj wyraz.
Rozumiem jednak niepokój wywołany owym zignorowaniem rzeczonego dzieła przez brytyjską komisję, bo BAFTA to, jakby nie było, przystawka przed daniem głównym zapowiadająca, czego można się spodziewać 24 lutego, podczas rozdania mieniących się kalifornijskim słońcem złotych statuetek. A przynajmniej tak głosi teoria.
Nie chciałbym posługiwać się narracją, którą powyżej krytykowałem i usprawiedliwiać ewentualnej porażki jeszcze przed końcem zmagań, ale faktycznie łatwo nie będzie, bo przeciwnicy nie są z łapanki. Wyróżnione w Londynie filmy, z którymi "Zimna wojna” przegrała w aż czterech kategoriach, "Roma” i "Faworyta”, to rzeczy nietuzinkowe i, proszę mi wybaczyć podobnie oklepany truizm, samo znalezienie się w takim gronie to nie byle co.
Apeluję jednak: nie przekreślajmy jeszcze filmu Pawlikowskiego, ogromnym błędem będzie traktowanie gali BAFTA jako swoistego zwiastuna tego, co obejrzymy za dwa tygodnie, bo, pamiętajmy, ostatnimi laty Brytyjczycy wybierali przecież zupełnie inne najlepsze filmy niż Amerykanie; gusta obu Akademii rozjechały się mniej więcej w 2015 roku. Równie nietrafione są Złote Globy, też traktowane jak istny prognostyk.
Jak wyliczyli mądrzejsi ode mnie, na Oscarach statystycznie docenia się tylko/aż połowę wcześniejszych laureatów owej nagrody, a ostatnie trzy lata przyniosły zupełnie rozbieżne wybory w najważniejszych kategoriach. Oczywiście to wszystko samo w sobie również niewiele znaczy, ale mówi dość wyraźnie jedno: "Zimna wojna” nadal ma szansę.
Rzecz jasna Oscary, tak jak i inne nagrody, w epoce internetu rzadko kiedy kreują zwycięzców i mody, raczej są odbiciami tego, co się podoba, a "Roma”, będąc przecież formalnym majstersztykiem, całkiem zasłużenie idzie jak taran i w świetle tego, co przed momentem napisałem, faktycznie może zgarnąć całą pulę. Ale przecież nie musi.
Akademia liczy sobie bowiem, jeśli się nie mylę, około siedmiu tysięcy członków i, jak krążą plotki, nie wszyscy oglądają filmy, na które głosują, dlatego jest to częstokroć festiwal popularności. O którym tytule dany ktoś usłyszał, obok tego postawi krzyżyk.
Sam chciałbym wierzyć, że podobne przypadki to jednak wpadki (sic!), a nie reguła, ale nie da się ukryć, że czynnik przypadkowości z pewnością odegra niemałą rolę. Czemu wobec tego co roku Oscarom towarzyszy taka ekscytacja, skoro to wydarzenie w większym stopniu towarzyskie niż stricte filmowe?
Bo, nie oszukujmy się, gra toczy się o pewną stawkę, nie o dyplom i uścisk ręki prowadzącego galę, lecz o uwagę całego świata: więcej osób zobaczy twój film, a na kolejny zdobędziesz łatwiej pieniądze i zaangażujesz tego, kogo zawsze chciałeś mieć na planie.
Z kolei dla nas, dla publiczności, to swojego rodzaju potwierdzenie dobrego gustu, bo wybraliśmy tak, jak specjaliści i możemy dalej śmiało i bez skrępowania przyznawać własne gwiazdki. I Oscary.
Mojego prywatnego "Zimna wojna” otrzymała już dawno.