Oscary 2019: Nominacje dla "Zimnej wojny" to ogromny sukces. I wcale nie dlatego, że to polski film [KOMENTARZ]
Oscary zwykle zaskakują nas tym, że... nas nie zaskakują. Dlatego, nauczeni doświadczeniem, zwykle na kolejne nominacje, gale i komentarze, takie jak poniższy, patrzymy przez palce. Lecz w tym roku coś się zmieniło.
22.01.2019 | aktual.: 23.01.2019 10:23
Bo przecież z jednej strony doskonale zdajemy sobie sprawę, że to targowisko próżności nastawione na spektakularny efekt, a z drugiej: bodaj najbardziej prestiżowa celebracja kina na świecie. I czy nam się Oscary podobają, czy nie, rzeczywistości zakląć nie sposób i zwykle wyglądamy ich z wypiekami na twarzy. Aby potem ponarzekać.
Choćbyśmy kręcili nosem, oscarowe nominacje to dla ogromnego grona probierz tego, co wypada, trzeba i warto zobaczyć. Ba! niektóre filmy częstokroć zdobywają u nas dystrybutora tylko wtedy, gdy raczy zauważyć je Akademia. I dlatego w tym określonym kontekście już teraz, na długo przed rozdaniem statuetek, można mówić o zwycięzcach i przegranych.
A my jesteśmy po stronie wygranych. Trzy nominacje dla "Zimnej wojny" – za najlepszy film obcojęzyczny, reżyserię oraz zdjęcia – to jednak ogromny sukces nie dlatego, że to polski film, ale dlatego, że to film nieprzeciętny.
Paweł Pawlikowski, operator Łukasz Żal i cała ekipa odpowiedzialna za to niebagatelne osiągnięcie mogą sobie pogratulować, bo pokonali znajdujące się na krótkiej liście naprawdę mocne tytuły. A zdaje się, że kategoria nieanglojęzyczna jest o niebo ciekawsza niż konwencjonalna, nudna i przewidywalna kategoria główna.
Oczywiście apetyty w kraju były jeszcze większe i mówiło się nawet - i to nie po cichu - o nominacji dla spozierającej z kolejnych okładek kolorowych czasopism Joanny Kulig. Lecz, choć Akademia ją pominęła, to przecież jej rola również składa się na wyróżnienie dla "Zimnej wojny".
Niestety, nominacji nie otrzymała dokumentalna "Komunia" Anny Zameckiej. Nie bądźmy jednak łapczywi. Szczególnie, że emocje podczas oscarowej nocy szykują się niemałe. Kusi, aby powiedzieć, że film Pawlikowskiego będzie zmagał się przede wszystkim z głośną "Romą" Alfonso Cuarona, również nominowaną w analogicznych kategoriach. I nie będzie to bój łatwy, o co zadba nie tylko marketingowa machina Netfliksa, gdzie film jest dostępny. To również formalny majstersztyk.
Powtórzę raz jeszcze. Nominacje w kategorii głównej są niemożebnie nudne i mamy tu chyba wszystko, czego szło się spodziewać. Od "Bohemian Rhapsody" do "Narodzin gwiazdy". Ale możemy tutaj bez krępacji trzymać kciuki za "Romę" (i nie tylko tutaj: film otrzymał bowiem aż 10 nominacji!).
Zobacz także
Dziwić może z kolei przyznanie aż 6 nominacji średnio udanemu filmowi Spike'a Lee "Czarne bractwo" i można by powiedzieć złośliwie, że niegdyś kręcący prawdziwie znakomite rzeczy twórca dostaje laury niejako z rozdzielnika.
Za to cieszy mocna reprezentacja "Green Book", niby typowego oscarowego feel good movie, lecz operującego subtelnościami i sprawnie korzystającego z talentu odtwórców ról głównych, Viggo Mortensena i Mahershali Aliego. Nie obraziłbym się, gdyby to oni zgodnie odebrali statuetki, choć niemałe szanse ma Rami Malek za swoje mimetyczne odegranie Freddiego Mercury'ego.
Z kolei pośród aktorek nie znalazła się moja faworytka, czyli Emily Blunt, doskonała jako Mary Poppins. Nie sposób też nie napomknąć o nominacji dla "Czarnej Pantery" (i, idąc tropem komiksowym, "Spider-Mana: Uniwersum"), która załapała się do rywalizacji o miano najlepszego filmu. Cóż, na wyrost, ale jednak należy odnotować zauważenie Marvel Studios poza kategoriami technicznymi. Powiem nawet więcej: to istotny moment dla kina stricte blockbusterowego, które postawiono w jednym szeregu z nowymi dziełami autorów z kręgu arthouse'owego, chociażby obok wyczekiwanej "Faworyty" Yorgosa Lanthimosa.
Długo jeszcze chciałoby się tak strzępić język, ale na to prawdziwie przyjdzie czas dopiero po oscarowej gali. Kiedy będziemy cieszyć się i na zmianę psioczyć na to, co wyrabia Akademia. A tymczasem, przez najbliższy miesiąc, pozostaje nam się spierać o to, kto co powinien był, a kto nie.
Bartosz Czartoryski, samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.