''Teksańska masakra piłą mechaniczną'': Najbardziej przerażający film wszech czasów
01.10.2013 | aktual.: 22.03.2017 11:51
1 października minęło 39 lat od premiery jednego z najgłośniejszych filmów w historii kina. Mimo upływu czasu „Teksańska masakra piłą mechaniczną” nadal uchodzi za czołowego reprezentanta plugawego nurtu, który sama pomogła zdefiniować. Jednak w porównaniu do osiągnięć współczesnego kina gore produkcja z 1974 roku wydaje się być łagodną ramotką.
W październiku minęło 39 lat od premiery jednego z najgłośniejszych filmów w historii kina. Mimo upływu czasu „Teksańska masakra piłą mechaniczną” nadal uchodzi za czołowego reprezentanta plugawego nurtu, który sama pomogła zdefiniować. Jednak w porównaniu do osiągnięć współczesnego kina gore produkcja z 1974 roku wydaje się być łagodną ramotką.
Widz nie uświadczy tu ani fontann krwi, ani tym bardziej fantazyjnych dekompozycji ludzkiego ciała, do których przyzwyczaiły nas lata 80. i 90.
Dlaczego więc pierwsze recenzje filmu były tak histeryczne, mimo że już w latach 60. amerykańskie kina drive-in wyświetlały obrazy odważniejsze, łamiące formalne rygory narzucane przez wielkie studia?
Historia oparta na faktach
Historia opowiedziana przez Tobe'a Hoopera w pośredni sposób - podobnie jak „Psychoza” (Alfred Hitchcock, 1960) - nawiązuje do zbrodniczego procederu jednego z najsławniejszych masowych morderców Stanów Zjednoczonych – Eda Geina (więcej tutaj)
.
Sam film nakręcony, jak wspomina reżyser w dokumencie „The Shocking Truth” (Dawid Gregory, 2000), za niewielką kwotę 140 tys. dolarów, był mu potrzebny na zasadzie przepustki do Hollywood.
Hooper miał wprawdzie na koncie debiutanckie, wyróżnione na paru festiwalach „Eggshells” (1969), jednak zbyt niszowe i "artystyczne", aby zostać zauważone przez kogoś z Los Angeles.
Nowy rodzaj strachu
Za pieniądze wyłożone przez studio Vortex w upalne lato 1973 roku Hooper wraz z grupą znajomych rozpoczął zdjęcia do filmu, który idealnie wpisywał się w zapoczątkowaną kilka lat wcześniej „amerykańską krwawą falę” definiującą na nowo filmową grozę.
Widza lat 70. nie straszyły już Cormanowska gumowa bestia z głębin czy niegodziwy „Mózg z planety Arous” (1957).
Wizja gatunku postulowana przez George'a Romero, Wesa Cravena czy Hoopera nie miała już nic wspólnego z bezpiecznym strachem. Nastał kolejny okres w dziejach horroru, w którym zło stało się bliższe i namacalne jak jeszcze nigdy dotąd.
''Zarobimy miliony!''
Film od samego początku wzbudzał kontrowersje. Krytyka nazywała go „beznadziejnym kiczem”, a określenie „zwyrodniały” było najdelikatniejszym epitetem pojawiającym się w recenzjach prasowych.
Roger Ebert zwracał uwagę na zadziwiająco wysoki poziom warsztatowy, sugerując jednocześnie, że „Teksańska..." jest filmem, który spokojnie można sobie odpuścić.
Po przeczytaniu jednej z takich miażdżących opinii aktor Gunnar Hansen miał powiedzieć – „Zarobimy miliony!”. Jego słowa okazały się prorocze.
Lista filmów zakazanych
Jednym z powodów takich ocen był prowokujący, a zarazem mylący tytuł, który z miejsca zapewnił dziełu rozgłos i zaszczytną wysoką pozycję na cenzorskich listach.
Dla tych, którzy nigdy wcześniej nie mieli styczności z obrazem Hoopera, tytuł natychmiast przywołuje negatywne (lub obiecujące) skojarzenia. Nic bardziej błędnego - „Teksańska…” ma niewiele wspólnego z późniejszymi filmami pokroju „Martwicy mózgu” (Peter Jackson, 1991) czy „Story of Ricky” (Ngai Kai Lam, 1991).
Mimo to obraz zakazano m.in. w Brazylii, Chile, Finlandii, Szwecji i Wielkiej Brytanii, gdzie od razu trafił na listę filmów zabronionych Video Nasty. Z kolei w Australii „Teksańska...” miała swoją oficjalną premierę dopiero w latach 80.
W fakcie nieobecności tryskającej posoki niektórzy upatrują czysto kreacyjne posunięcie. Prawda jest bardziej prozaiczna. Chcąc, aby ich produkcja była dozwolona także dla nastoletniej widowni, twórcy świadomie zrezygnowali z ukazywania śmiałych scen.
Ból, łzy i toporny warsztat
W całym filmie zobaczymy zaledwie kilka kropel krwi. Nie zmienia to faktu, iż „Teksańska ...” od samego zawiązania akcji wywołuje uczucie niepokoju, który w momencie pojawienia się postaci granej przez Gunnara Hansena przeradza się w autentyczny terror.
Hooper, aby uwiarygodnić swoją opowieść, posłużył się poetyką dokumentu, rezygnując przy tym z warsztatowej poprawności – kamera „z ręki”, taśma 16 mm, ziarnisty obraz w sugestywny sposób kreują pozory autentyczności.
Dodajmy do tego dość amatorską grę nikomu nieznanych młodych aktorów oraz toczone przez nich trywialne dialogi. W jednym z wywiadów reżyser zdradził, że w niektórych scenach ból malujący się na twarzach nastoletnich ofiar był prawdziwy, co niewątpliwie nadało obrazowi jeszcze większego złudzenia realizmu.
Zdaniem Piotra Sawickiego - autora leksykonu „Odrażające, brudne, złe. 100 filmów gore” – twórcom udało się osiągnąć rezultat totalnego szoku u publiczności, również dzięki wykorzystaniu elementu zaskoczenia. Jeżące włosy sceny odbywają się tak nagle, że po skończonym seansie widz jeszcze długo jest przeświadczony, że zobaczył więcej niż w istocie pokazano.
Degradacja wartości
Również świat przedstawiony „Teksańskiej masakry...” odgrywa niezwykle istotną rolę w wywoływaniu u widza ambiwalentnych emocji.
Wyblakła, pastelowa kolorystyka, zakurzony krajobraz Teksasu odrealniają miejsce zdarzeń, wciągając bohaterów w świat sennego koszmaru. Otwarta przestrzeń, która nie powinna wywoływać niepokoju, tutaj przytłacza i osacza widza.
Wszystkie te elementy, podkreślając nihilistyczną wymowę obrazu, wpisują się w klasyczne założenie filmów gore, o braku obecności jakichkolwiek pozytywnych wartości oraz ich degradacji.
Szarganie świętości
„Teksańska masakra piłą mechaniczną” i nakręcone dwa lata później przez Wesa Cravena „Wzgórza mają oczy” szargają jedną z najświętszych wartości Stanów Zjednoczonych: instytucję rodziny.
Jak bowiem inaczej nazwać zabieg uczynienia* klanu zwyrodniałych kanibali głównym bohaterem?* W obu filmach dochodzi do konfrontacji dwóch modeli życia rodzinnego – normalnego i monstrualnego. W „Teksańskiej…” mamy do czynienia z grupą dzieci kwiatów i familią degeneratów, natomiast u reżysera „Koszmaru z ulicy Wiązów” zamiast nastolatków występują typowi przedstawiciele klasy średniej.
W zamierzeniu scenarzysty Kima Henkela horror miał demitologizować amerykańską prowincję, w dziesiątkach filmów przedstawianą jako jedną z ostatnich ostoi tradycyjnych wartości życia zgodnego z biblijnymi przykazaniami i rytmem natury.
To właśnie sielski countryside, gdzie nikt nie zamyka drzwi na klucz, a najgroźniejsza zbrodnia to kradzież cukierków w miejscowym sklepie w rozlicznych obrazach przeciwstawiano wielkomiejskiej dżungli z jej spalinami i przestępczością.
Ameryka w krzywym zwierciadle
Hooper nigdy nie ukrywał, że jego „rodzina” ma charakter czysto parodystyczny, wymierzony w amerykańską klasę średnią i jej nastawiony na konsumpcję styl życia.
W książce „Slasher Movies” Mark Whitehead zauważa jednak, że pomimo swego zdeprawowania Saweyrowie – których nazwisko pada dopiero w drugiej części filmu -* starają się zachować pozory normalności, oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe.*
Farma nie wyróżnia się niczym na tle setek podobnych gospodarstw rozsianych na prowincji. Jest w miarę zadbana, a na tyłach domu suszy się śnieżnobiałe pranie. Sielski obrazek psuje ludzki ząb, który jedna z bohaterek znajduje chwilę przed zawiśnięciem na rzeźnickim haku, oraz wystrój wnętrza... stworzony z ludzkich szczątków.
Twórca jednego filmu
To właśnie w zderzeniu przejawów normalności z procederem uprawianym przez zdeprawowanych kanibali należy upatrywać histerycznych reakcji widowni i alarmujących recenzji oburzonych krytyków.
Film Tobe’a Hoopera to przede wszystkim udana próba przeszczepienia na grunt horroru treści poruszanych przez kino kontestacji, które do tamtej pory zarezerwowane były dla głównego nurtu.
Kolejne odsłony „Teksańskiej masakry...” (nie wspominając o remaku z 2003 roku) nie miały mieć już takiej siły co część pierwsza, a późniejsze dokonania Hoopera jedynie potwierdziły, że jest on twórcą jednego filmu. (gk/mf)