''Zjednoczone stany miłości'': Transformacja jest kobietą [RECENZJA]
Zjednoczone stany miłości to dramat egzystencjalny
„Zjednoczone stany miłości” to pierwsze tak przenikliwe spojrzenie na początek transformacji ustrojowej, temat niemal nietknięty w polskim kinie. Tomasz Wasilewski dał czasom przełomu twarz kobiety. Wbrew potocznemu wyobrażeniu o początkach lat dziewięćdziesiątych, jego bohaterki nie umieją cieszyć się z powodu gwałtownych zmian, które zaszły w Polsce. Jest w nich raczej dezorientacja i rozpacz kogoś, kto wychodzi na wolność po dwudziestu latach więzienia i zadaje sobie pytanie, co dalej?
Akcja rozgrywa się w roku 1990. Bohaterkami są cztery kobiety. Pierwsza, Agata czuje się uwięziona w rutynie małżeństwa. Druga, Iza, jest dyrektorką szkoły mającą romans z żonatym ojcem swojej uczennicy, jej siostra Marzena też czuje się zagubiona, jej mąż pracuje za granicą. Z kolei w Marzenie kocha się jej sąsiadka, starsza nauczycielka Renata. Jak widać, wszystkie bohaterki szukają tytułowej miłości, ale źródłem ich rozpaczliwych poszukiwań jest potrzeba zmiany. Świat, który znały, wali się w okamgnieniu, one nie chcą stać w miejscu.
„Zjednoczone stany miłości” to dramat egzystencjalny. Nie ma tu fabuły na miarę „Titanica”, chociaż wszystkim bohaterkom wydaje się, że toną. Ich kryzys zaczyna się, gdy uświadamiają sobie, że prawdy, które były kręgosłupem życia, są tylko ułudą. Gdy wszystko stało się możliwe, zrozumiały, że ktoś je oszukał. Nie są to wielkie dramaty, ale jak w soczewce skupiają węzłowe problemy wielu kobiet, które w krótkim czasie musiały zaadoptować się w nowej sytuacji. Nie wszystkie umiały się w niej odnaleźć. O nich jest ten film.
W „Zjednoczonych stanach miłości” nie ma bazarów i tanich reklam, które rozpleniły się wraz z eksplozją kapitalizmu, zaszczepionego na polskim gruncie w trybie turbo. W czystych jak łza zdjęciach rumuńskiego operatora Olega Mutu Polska przypomina prowincjonalną, schludną Szwecję rodem z Bergmana. Zdjęcia nie krzyczą, przeciwnie, są raczej statyczne, nie mają odwracać uwagi od tego, co dzieje się w głowach bohaterek.
W na chłodno wyreżyserowanych "Zjednoczonych stanach miłości" zawieźć mogło tylko jedno - aktorzy. Ale Wasilewski miał dobrego nosa do obsady. Julia Kijowska, Dorota Kolak, Marta Nieradkiewicz i Magdalena Cielecka stworzyły role, która na długo zapiszą się w pamięci widzów. Sporo ryzykowały, jest tu dużo nagości i odważnych scen, jakich nie było jeszcze w polskim kinie. Choćby dla nich warto iść na ten film do kina.
Łukasz Knap