Anna Romanowska: Reżyserki
Reżyserowanie filmów to zajęcie dla twardzieli i marzycieli jednocześnie. Dziewczyny mają jeszcze bardziej pod górkę.
Reżyserka? Brzmi jak kanciapa. Pomieszczenie, z którego się czymś steruje – mówi pan Marcin, telewizyjny montażysta. – Powiedzmy sobie szczerze – dodaje – reżyserka to taka baba z wąsami.
Laski
Julia, Agnieszka i dwie Kasie – młode reżyserki. O takich mówi się „nadzieja polskiego kina”. Żadna nie ma wąsów. Julia jest delikatna, wyciszona, jakby „buddyjska”. Agnieszka kobieca i ciepła. Jedna Kasia wyrazista i energiczna, druga dziewczęca i zgrabna jak modelka. Jednym słowem „laski”.
Nie malują się specjalnie. Nie muszą. Po prostu mają to coś, co sprawia, że są interesujące. Wyraziste. To są dziewczyny, które wiedzą, o co im chodzi. Chcą opowiadać historie. Kręcić filmy. Uprawiać zawód uważany za męski. I robią to.
Powołanie
Reżyserowanie filmów to zajęcie dla twardzieli i marzycieli jednocześnie. Dziewczyny mają jeszcze bardziej pod górkę. Jednak tego zawodu się nie wybiera. To rodzaj powołania. Głosu, który się słyszy od razu albo trochę później.
Jeśli się wie od razu, zazwyczaj zaczyna się od rozmaitych klubów filmowych czy kursów dla amatorów. – Wiedziałam, czego chcę – mówi Agnieszka Smoczyńska (31 lat), reżyserka m.in. filmów „Aria Diva” i „3 love”. Agnieszka uczyła się w liceum o profilu filmowym. Oglądała filmy, poznawała reżyserów, robiła amatorskie filmiki na VHS-ie. Interesowały ją relacje międzyludzkie, spotkania, przypadki i niuanse. – Mama była kierowniczką restauracji – opowiada. – Tam obserwowałam ludzi i uczyłam się z nimi rozmawiać.
Agnieszka skończyła kulturoznawstwo we Wrocławiu, a potem reżyserię na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Kasia Klimkiewicz (32 lata), która kończy właśnie film „Hanoi – Warszawa”, zaczynała w klubie filmowym Sawa w Warszawie. Miała 15 lat. Robiła filmiki, które klub wysyłał na konkursy dla amatorów. Przyszły pierwsze nagrody. Jeszcze nie Oscary, ale dla niej – bardzo ważne. – Należę chyba do piątki najbardziej utytułowanych członków klubu Sawa – śmieje się Kasia. Po liceum była łódzka Filmówka.
Julia Popławska (36 lat) i Kasia Rosłaniec (28 lat) nie wiedziały od razu. – Wydawało mi się, że dziennikarstwo to jest to – mówi Julia, z wykształcenia dziennikarka. Robiła newsy dla TVP. Pracowała dla Canal + i Telewizji Kino Polska. Ostatnio zatrzymała się w TVP Kultura. – W pewnym momencie zrozumiałam, że trzeba porzucić te kolejne etapy i iść dalej – mówi Julia. A dalej jest film dokumentalny.
Zdała do Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. Jest na początku drogi. Tak jak chciała, robi filmy dokumentalne. Kasia Rosłaniec, reżyserka filmu „Galerianki”, który otrzymał nagrody za najlepszy debiut na festiwalach Młodzi i Film w Koszalinie i Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu, miała być psychologiem, prawnikiem, ekonomistką. Studiowała prawo, skończyła ekonomię. Na ekonomii poznała chłopaka, scenarzystę. I wtedy pojęła, o co jej chodzi. Znalazła w internecie Warszawską Szkołę Filmową. Zrobiła pięciominutowy film pt. „Moralizatorski banał przysłania wysmakowane estetycznie zdjęcia”. – Nikt nic z tego filmu nie zrozumiał – wspomina Kasia. – Ale się dostałam. I buch, jestem w tej szkole! Szkoła
Na reżysera można się kształcić w szkole państwowej lub prywatnej. Praktyka pokazuje, że każda taka szkoła ma swoją specyfikę, a po filmach młodych reżyserów łatwo można poznać, z jakiej szkoły wyszły.
Kasia Rosłaniec wspomina o swoistym „kompleksie” absolwentów szkół prywatnych, w których główny nacisk kładzie się na praktyczną naukę zawodu. – Miałam taki kompleks, że ludzie ze szkół państwowych mają swoich mentorów. A te nasze filmy nie były „przegadane” z profesorami, tysiąc razy przerabiane. Robiliśmy dużo i szybko.
Z perspektywy czasu Kasia zauważa jednak: – Teraz cieszę się, że skończyłam taką szkołę. Zrobiłam film („Galerianki”). Może on jest dziwny, ale jest mój. Nikt mnie nie ukierunkował według swojego gustu. Nikt mi nie przerobił głowy.
Panuje przekonanie, że do szkół państwowych trudniej się dostać. Ludzie zdają po kilka razy. Średnia wieku na wydziale reżyserii waha się między 30 a 40. Kasia Klimkiewicz, która dostała się do łódzkiej Filmówki zaraz po maturze, wspomina:
– Wszyscy byli średnio 10 lat ode mnie starsi. W takiej szkole, jak człowiek jest nieukształtowany, to profesorowie na maksa mieszają z błotem. Można łatwo zatracić poczucie własnej tożsamości. Ja się tak czułam: zmieszana z błotem i zagubiona. Dziś Kasia przyznaje: – Dostałam się za wcześnie. Nie wiedziałam, co lubię, co myślę, co jest dla mnie ważne. Nie wiedziałam, o czym chcę robić filmy. Zajęło mi to parę lat, żeby się odnaleźć. Na wydziałach reżyserii dominują mężczyźni. Ale kobiet jest coraz więcej. Co się potem z nimi dzieje? – To dziwne – zauważa Kasia Rosłaniec. Tyle dziewczyn w szkołach robi filmy, a na konkursie w Koszalinie byłam jedyna. Dziewczyny robią, a potem pewnie się zakochują, zachodzą w ciążę, wykruszają się. Mają mniejszą presję walki.
Agnieszka Smoczyńska z niczego jednak nie zrezygnowała. Jest świetną reżyserką. Dużo pracuje. Ma rodzinę. Po szkole urodziła córeczkę. Dwa lata karmiła piersią. – To mit, że w tym zawodzie nie można mieć rodziny i dzieci – mówi.
Szkoła filmowa ma jeszcze jedno, kluczowe zadanie. Produkuje filmy. Pozwala zadebiutować. – Szkoła jest producentem – wyjaśnia Agnieszka. To nie są duże pieniądze, ale wystarczają, żeby zrobić pierwszy film. Potem szkoła wysyła filmy studentów na różne festiwale. Te filmy żyją na festiwalach. Czasem kupują je Kino Polska albo TVP Kultura. Po szkole trzeba sobie radzić samemu. W poszukiwaniu treści
Żeby robić filmy, trzeba wiedzieć, co się chce powiedzieć i jak. Kasia Klimkiewicz długo szukała. Zmieniała miejsca – Saska Kępa, Amsterdam, Berlin, Leeds, Stany. Te pozornie chaotyczne ruchy nabrały nagle sensu. – Jestem wagabundą – mówi Kasia. – Podróżując, uświadomiłam sobie, jak ważna jest dla mnie kwestia miejsca. Pytanie: „Co to znaczy, że jestem tutaj? Co to dla mnie znaczy, że jestem z Polski?”.
Pytanie o związek miejsca i człowieka zaprowadziło Kasię na pobliski Stadion Dziesięciolecia. Przyjrzała się pracującym tam Wietnamczykom. Napisała scenariusz i zrobiła film „Hanoi – Warszawa” (premiera w kanale Kino Polska we wrześniu) o tragicznych losach młodej Wietnamki nielegalnie pracującej w Polsce. – Kiedyś my wyruszaliśmy na Zachód do lepszego świata – zauważa Kasia. – Teraz o tym zapomnieliśmy. Nie widzimy, że sami staliśmy się dla innych ludzi lepszym światem i że często ci ludzie żyją obok nas, muszą się ukrywać, a ich losy są tragiczne. Kolejny film Kasi będzie o młodej Polce, przebywającej w Amsterdamie, która próbuje określić swoją tożsamość. To trochę jak losy samej reżyserki, choć Kasia podkreśla, że to nie autobiografia.
Agnieszka Smoczyńska lubi mówić o kobietach i pogmatwanych ludzkich losach. W jej obsypanym nagrodami filmie „Aria Diva” (2007) spotykają się słynna diva operowa (Katarzyna Figura) i spełniająca się w domu młoda kobieta (Gabriela Muskała). Każda z nich ma coś, co druga utraciła, wybierając takie, a nie inne życie. Dla obu to ważne spotkanie. Teraz Agnieszka pracuje nad filmem o kobiecie, która odnalazła się na Dworcu Centralnym. Nie wiedziała, kim jest i skąd. W szpitalu okazało się, że jest w trzecim miesiącu ciąży. Zgłosiła się po nią rodzina, której nie rozpoznawała.
Agnieszka inspiruje się prawdziwymi historiami, zasłyszanymi, przeczytanymi czy obejrzanymi w telewizji.
Podobnie Kasia Rosłaniec, która pewnego dnia przeczytała reportaż o nastolatkach, poszukujących w galeriach handlowych sponsorów, którzy w zamian za seks kupią im kosmetyk czy ciuch. Zrobiła o tym film – „Galerianki”, który będzie miał premierę we wrześniu. Julia z kolei wróciła do wspomnień z dzieciństwa. Chce dokumentować rzeczywistość. Nie interesuje jej fabuła. Robi film o parze rolników ze wsi pod Sokółką, gdzie spędzała wakacje jako dziewczynka. Marzy jej się film o Żydach uratowanych w czasie okupacji przez Polaków i mieszkających dziś w Izraelu. Byłaby to kontynuacja filmu, który już zrobiła – o polskich Sprawiedliwych. Ma jeszcze inne marzenie, z którego zwierza się nieśmiało: – Chciałabym zrobić film na Grenlandii.
Blaski i cienie życia reżyserki
W tym zawodzie trzeba umieć walczyć o pieniądze. Debiutantom bardzo pomaga Państwowy Instytut Sztuki Filmowej, który ocenia nadesłane scenariusze i – często – przyznaje pieniądze na ich realizację. – Dzięki Bogu jest PISF i jego prezeska Agnieszka Odorowicz – mówi Kasia Rosłaniec. – PISF finansuje dzisiaj 95% debiutów w Polsce. Inaczej w ogóle by nie powstały. Są też inne instytucje.
Takie jak kanał Kino Polska. W 2008 r. Kasia Klimkiewicz wygrała konkurs scenariuszowy Młode Kadry, organizowany przez Kino Polska. Nagrodą było zrealizowanie filmu. – Kino Polska jest producentem i finansuje film – opowiada Kasia. Jednocześnie zauważa, że trudno jest w Polsce zdobyć pieniądze na film krótkometrażowy (30-minutowy): – Stowarzyszenie Filmowców Polskich i Studio Munka z programem „30 minut” mają tu monopol. Dla ludzi robiących krótkie metraże ten program to jedyna droga do zrobienia filmu. Ja miałam szczęście. Ale myślę, że powinna być jakaś inna droga. Kasia Rosłaniec jest optymistką. – Jak się ma dobry scenariusz, to wszystko można. Ja się uczyłam sama. Kupiłam sobie książki o pisaniu scenariusza, chodziłam na Laboratorium Scenariuszowe (kurs organizowany przez Stowarzyszenie Filmowców Polskich). Wreszcie usiadłam na dupie i napisałam. Pokazałam jednemu i drugiemu panu. I spodobało się. Znalazłam producenta i zrobiłam film. Ludzie czekają 10 lat na debiut. Ja nie czekałam. A skąd weźmie
pieniądze na kolejny film? – Jeszcze o tym nie myślę. Piszę scenariusz. Jak napiszę, to się rozejrzę.
Rozmowy z producentami, panami i władcami w tej branży, to ważny etap życia reżyserki. Niełatwy. – Żeby dobić interesu, trzeba się umówić na wódkę z producentem. A ja nie piję – uśmiecha się Julia. – Trzeba go poklepać po ramieniu jak „chłop chłopa”, a ja jestem kobietą. Widzę tu więc pewne trudności. W dodatku jak przychodzę do producenta ze scenariuszem, to czasem widzę taką typowo męską chęć dominacji, zazdrość czy zawiść. To się też objawia odwlekaniem wypłacenia pieniędzy. Mimo że wiem, że producent już je dawno ma. Dziewczyny są realistkami. Żeby robić filmy, trzeba mieć czas, spokój i finansowy luz. Z drugiej strony robienie filmów nie pozostawia wiele czasu na pełen etat i zarabianie pieniędzy. Trzeba znaleźć kompromis. Agnieszka Smoczyńska współpracuje z telewizją (reżyserowała popularny serial), Julia Popławska pracuje dla Muzeum Historii Żydów Polskich, robi felietony dla telewizji, pisuje dla portalu filmowego. Kasia Klimkiewicz tłumaczy z angielskiego filmy, pomagała rozkręcać telewizję
internetową e-teatr.tv.
Zarazić wszystkich po kolei
Reżyser kojarzy się z niechlujnym facetem z papierosem, który krzyczy, klnie i terroryzuje ekipę. A jak to robią dziewczyny? – Jak się wie, co się chce osiągnąć, to nie trzeba krzyczeć i się rządzić – mówi Kasia Rosłaniec.
– Ludzie cię wtedy szanują. Ja zawsze staram się ludziom wytłumaczyć, czego oczekuję. Opowiadam o swoim pomyśle i jestem w stanie zarazić nim każdego po kolei. Kasia Klimkiewicz wspomina o solidnym przygotowaniu. – Ważne, żeby w scenariuszu wszystko się zazębiało. To musi być inżynierska robota. Jak wiem, że mam taki scenariusz, to mam potem swobodę w reżyserowaniu. Mogę nawet pewne rzeczy improwizować na planie, bo wiem, że konstrukcja się nie rozleci. Ja już wiem, co potrafię, a czego nie – przyznaje Kasia. – To mi pomaga reagować na krytykę. Widzieć, kiedy jest celna, a kiedy niemądra. I to pomaga powiedzieć krytykom: „Basta! Zamykamy!”, kiedy nadchodzi właściwy moment.
Kobiety nie są ani lepszymi, ani gorszymi reżyserami niż mężczyźni. Kobiety i mężczyźni robią gnioty i arcydzieła. Młode reżyserki to wiedzą. Nie uważają, że należy im się specjalna ochrona czy parytety, tylko dlatego, że są kobietami. Zdecydowały się na wejście do świata, który jest zdominowany przez mężczyzn i rządzi się twardymi regułami. Radzą sobie w tym świecie i chcąc nie chcąc, wykonują pracę od podstaw. Robiąc swoje i bez zbędnych deklaracji, dają przykład innym kobietom, że warto mówić głośno to, co się ma do powiedzenia.
Anna Romanowska