Zawsze, gdy mówię znajomym, że jadę na festiwal filmowy, słyszę westchnienia; „Ach, jak ci dobrze!”, „Ach, jak ci zazdroszczę!”, „Ach, weź mnie ze sobą!”. Ludzie naprawdę myślą, że takie imprezy to nieustające party w towarzystwie celebrytów urozmaicane od czasu do czasu rzutem oka na arcydzieło. Czas wreszcie obalić te żałosne mity i fałszywe legendy. Festiwale filmowe to ciężka harówa. To tłok, stres, pośpiech, ból głowy i pozostałych członków. To pot i łzy. Niekiedy ze śmiechu, niekiedy z wściekłości, że zmarnowaliśmy kolejne dwie godziny naszego życia na oglądaniu jakiegoś knota.
Po pierwsze, jeśli nie jesteś gwiazdą zapraszaną na wieczorne, galowe pokazy z czerwonym dywanem, tylko zwykłym dziennikarzyną z akredytacją, musisz wstawać bladym świtem, by zdążyć na prasowe pokazy, które zaczynają się o dziewiątej rano lub nawet o ósmej trzydzieści. Dzień w dzień, łącznie z weekendami, jak na szychtę. W takim Berlinie, na przykład, w lutym jeszcze ciemności kryją ziemię, gdy gnasz na U-bahn, by potem, walcząc z sennością, zgadywać, co miał na myśli reżyser szalenie artystycznego filmu. Dobrze jest zresztą stawić się pod drzwiami sali kinowej co najmniej pół godziny przed rozpoczęciem seansu, bowiem dziennikarzy na ważnych festiwalach akredytuje się cały legion i bywa, że nie starcza miejsc dla wszystkich chętnych. Cóż, kiedy pocałujesz klamkę, zawsze możesz iść napić się spokojnie kawy i coś przegryźć (bo wcześnie nie ma przecież na to czasu, chyba że stać cię na pobudkę o piątej), o ile akurat w Starbuksie czy innej cafe nie stoi (a raczej stoi) dzika kolejka tak samo jak Ty odrzuconych
pismaków.
Jeszcze gorzej jest na pokazach popołudniowych, gdy do centrum festiwalowego dociera fala tych, którzy zaspali. Wtedy - nie ma zmiłuj! - należy ustawić się w kolejkę do kina niczym za czasów PRL-u po mięso, z półtorej godziny wcześniej zanim rzucą towar. Co oznacza, że musisz wyjść z seansu poprzedniego, toteż kuluary pełne są dziennikarzy pytających się nawzajem w biegu, jak się skończył taki czy inny film, by później nie popełnić gafy w relacji (i tak gafy popełniamy, ale to już drobiazg). Jeszcze inną grupę stanowią krytycy śpiący słodko podczas projekcji (nie zdradzę, którzy z Polaków chrapią), a następnie publikujący na łamach interpretację (nie)oglądanego dzieła, która im się akurat przyśniła. No i dodać trzeba jeszcze, że podczas stania nie ma gdzie usiąść, tak więc do kraju ojczystego wraca się z bólem krzyża i platfusem, a z roku na rok człowiek garbi się coraz bardziej i widzi coraz mniej. Ze względu na owo mrowie kolegów i koleżanek po fachu należy zapomnieć o wolnym miejscu w biurze prasowym, w
którym można by w spokoju skrobnąć, co ma się do skrobnięcia. W związku z tym wleczesz laptop ze sobą (a to dodatkowo obciąża kręgosłup) i zalegasz gdzieś pod ścianą. Opętany tłum biegający od sali do sali co chwila kopie nas i potyka się o nasze nogi, czyli pisanie relacji festiwalowych jako żywo przypomina tworzenie korespondencji wojennych. Bo też, oczywiście, Internet pojawia się i znika wedle swych kaprysów, a do prądu nie ma się gdzie podłączyć, zaś bateria w komputerze siada po dwudziestu minutach, gdyż umęczeni i sfrustrowani kolejnymi porażkami w zmaganiach z trudami festiwalowego życia zapomnieliśmy ją naładować dzień wcześniej. Zresztą, kiedy ją ładować, skoro z ostatniego seansu wraca się codziennie do wynajmowanego w osiem osób (bo drogo) mieszkania o drugiej w nocy, a o piątej trzeba się przecież zerwać na pierwszy pokaz prasowy? Da capo al fine.
A czy ja wam kiedyś opowiadałem o bitwach toczonych w celu zdobycia wywiadu z aktorem albo reżyserem któregoś z pokazywanych na festiwalu filmów? Nie? W każdym razie, jak już wywiad takowy uda nam się zdobyć, to przeważnie jest to tzw. round table, czyli, mówiąc po polsku, siedzimy przez dwadzieścia pięć minut przy stoliku z artystą i piętnastoma dziennikarzami z innych krajów, ergo istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie uda nam się zadać ani jednego pytania. Są i tacy, którzy z premedytacją nie zadają, tylko spisują potem z dyktafonu pytania tych nadgorliwych, którym chce się zdzierać gardło.
Akurat jestem na festiwalu w Wenecji. Całkiem tu nawet przyjemnie i dość, o dziwo!, luźno. Wolne miejsca na pokazach się zdarzają, a obsługa pozwala wejść na salę nie tylko z prowiantem, lecz wręcz z alkoholem. Pogoda świetna (no, wczoraj padało), okoliczności przyrody i architektury znakomite. Czuję się prawie jak w domu, bowiem Palazzo del Cassino przypomina wnętrza Zamku w Poznaniu – jedno i drugie stanowi wybitny przykład sztuki faszystowskiej. Szkoda, że trzeba jakiś film od czasu do czasu obejrzeć. Ale toalety w tym Palazzo są okropne! Brak papieru, światło nie działa, spłuczka urwana… Po prostu koszmar! Nie ma czego zazdrościć!