Bartosz Żurawiecki: Napij się i walcz!
Jeśli chodzi o „Dziennik zakrapiany rumem” to wolę gin z tonikiem. Ale nie ma to wielkiego znaczenia, skoro polska publiczność i tak woli *Johnny’ego Deppa. Najnowszy film z jego udziałem zgromadził u nas więcej widzów niż „Mission Impossible 4”. I słusznie – bo nawet gorszy Johnny jest lepszy niż najlepszy Tom.*
Rzecz zrobiona została według wczesnej powieści Huntera S. Thompsona (nota bene, napisanej w latach 60., lecz wydanej dopiero pod koniec XX wieku) – pisarza i dziennikarza zmarłego w 2005 roku śmiercią samobójczą. Tzw. barwnej postaci amerykańskiej (kontr)kultury mieszającej w życiu prywatnym alkohole i narkotyki, a w twórczości reportażowe opisy z nader subiektywnymi wizjami halucynacyjnymi. Przyjacielem Huntera był właśnie Depp, który wcześniej zagrał główną rolę w ekranizacji jego najsłynniejszej książki, filmie wyświetlanym u nas pod tytułem „Las Vegas Parano” Terry’ego Gilliama.
Okazuje się jednak, że proza Thompsona – mimo swej efektowności (używki, majaki, ekscentryczne postacie, soczyste dialogi etc.) – nie za bardzo sprawdza się na ekranie. „Las Vegas…” dziełem wybitnym nie było, nie jest nim także „Dziennik zakrapiany rumem”. Choć z nieco innych powodów niż puszczony na żywioł film Gilliama. Za ekranizację wziął się tym razem Anglik, Bruce Robinson – scenarzysta „Pól śmierci” Rolanda Joffe i twórca uwielbianego przez niektórych kinomanów „Withnail & I”. Robinson zrobił sobie od kina długą przerwę, wystarczy wspomnieć, że poprzedni film – „Jennifer 8” – wyreżyserował, bagatela!, dwadzieścia lat temu. W „Dzienniku…” próbuje znowu tryskać wigorem, ale widać, że przychodzi mu to chwilami z trudem.
Fabuła, osadzona w roku 1960, opisuje perypetie młodego dziennikarza, Paula Kempa w Portoryko, gdzie tłuści turyści grzeją dupska na plażach i w kasynach, amerykańscy milionerzy kręcą swoje szemrane interesy kosztem tubylców i środowiska naturalnego, a ulica wrze od protestów. Trafia Kemp do redakcji podupadającej lokalnej gazety kierowanej przez oportunistę w tupeciku, Lottermana (Richard Jenkins). Kompanami bohaterami w „zakrapianej rumem” oraz innymi trunkami drodze ku życiowej mądrości są misiowaty fotograf Sala (Michael Rispoli) oraz wiecznie naćpany i napruty miłośnik przemówień Hitlera, Moburg (najlepsza chyba w filmie, zaskakująca rola drobnego Giovanniego Ribisi).
Mimo całej mojej sympatii do Johnny’ego Deppa myślę, że jego decyzja o zagraniu głównej roli nie była najszczęśliwszym pomysłem. Nietrudno bowiem doszukać się w „Dziennikach…” tropów autobiograficznych. Hunter Thompson opisywał w dużej mierze własne doświadczenia. Tyle że na przełomie lat 50. i 60. miał on ledwie dwadzieścia parę lat. Był żółtodziobem, który dopiero uczył się życia i profesji. Tymczasem Depp, cóż!, tak młody już nie jest. Widać na jego twarzy, że przeżył nie jedno. Toteż trudno uwierzyć, by Kemp nie zdawał sobie jeszcze sprawy z cynizmu i egoizmu bogaczy, konformizmu „czwartej władzy” i innych niesprawiedliwości społecznych. Na ekranie robi on raczej wrażenie kogoś, kto ucieka do Portoryko, bo w ojczyźnie los dał mu ostro po tyłku. Trzeba było nieco zmodyfikować biografię bohatera, skoro Johnny koniecznie chciał się w niego wcielić.
Nie udaje się też reżyserowi utrzymać równowagi między atmosferą wiecznego rauszu, balangi i rozróby, a poważnymi sprawami, o których film traktuje. Raz jest nazbyt slapstickowo (scena wspólnej jazdy zdezolowanym autem), kiedy indziej zbyt drętwo i publicystycznie (dysputy z krezusami). Fabule brak także wyraźnej kulminacji, uchodzi z niej powietrze jak ze słabo nadmuchanego karnawałowego balonika. Twórcy ratują się napisami, które wiążą „Dzienniki…” z życiorysem prawdziwego Huntera, ale to tylko podkreśla smutną prawdę, że jego nonszalancki, brawurowy styl jest ciężki do podrobienia w kinie. Nie wyszła ani odjechana adaptacja prozy Thompsona („Las Vegas Parano”), ani ta trzymająca się tradycyjnej narracji („Dzienniki zakrapiane rumem”). Kto następny?
Oglądanie filmu Robinsona nie jest jednak, bynajmniej, całkowitą stratą czasu. Zwłaszcza w zimowe mroki, które widok Karaibów – pokazanych zresztą przez kamerę Dariusza Wolskiego bez nadmiernej pocztówkowej maniery – z pewnością rozjaśni. A i zachęta do walki z chciwością, pazernością, butą i obłudą kapitalistów przyda się w dobie obecnego kryzysu niewątpliwie. Tylko, czy polscy miłośnicy i polskie miłośniczki wesołego pirata Johnny’ego usłyszą to wezwanie dobiegające z zakrapianych rumem dzienników?