Najnowszy film Martina Scorsese – „Shutter Island”, czyli, jak chce polski tłumacz, *„Wyspa tajemnic” – jest nieco nabzdyczony i ociężały.*
W dodatku, na rozwiązanie zagadki, którą twórcy snują przez ponad dwie godziny, wpadnie po kwadransie każdy, kto widział w swoim życiu parę innych „metafizycznych” thrillerów (kłania się chociażby „Harry Angel” Alana Parkera). A jednak, koniec końców, film przekonuje i robi wrażenie jako poważna refleksja na temat zła. I nawet ów namaszczony ton wydaje się być na miejscu. Pastiszowe zabawy mogłyby rozmiękczyć wymowę dzieła i sprowadzić je do poziomu stylistycznych popisów. Nie o to przecież Scorsesemu chodzi.
Ciekawe spostrzeżenie poczynił Pedro Almodovar w wywiadzie drukowanym bodaj w „Wysokich obcasach”. Przeciwstawił on Martina Scorsese Larsowi von Trierowi. Duński reżyser przeszedł parę lat temu na katolicyzm i jako katolicki nuworysz lansuje w swoich filmach najstraszniejsze kościelne przesądy i brednie, chociażby te dotyczące kobiet (patrz „Antychryst”). Tymczasem dla amerykańskiego twórcy włoskiego pochodzenia katolickie korzenie są punktem wyjścia do stawiania etycznych i eschatologicznych pytań. Na które często zresztą udziela pesymistycznych odpowiedzi. Nie inaczej jest w „Wyspie tajemnic”, gdzie Scorsese pyta (posługując się adaptacją powieści Dennisa Lehanego) „unde malum?” – „skąd się bierze zło?”.
Przez długi czas wydaje się, że film jest oskarżeniem Stanów Zjednoczonych, odkrywa ich wstydliwe tajemnice. Akcja toczy się bowiem w połowie lat 50. XX wieku, w czasie zimnej wojny. Detektyw Daniels (Leonardo di Caprio) wpada na ślad eksperymentów medycznych, jakie na więźniach i chorych psychicznie przeprowadzają amerykańskie „służby specjalne”. Przywołuje mu to wspomnienia potworności, które widział, gdy pod koniec wojny, wraz z wojskami alianckimi, wkraczał do obozów koncentracyjnych. Ale Scorsesego nie interesują historyczne rozliczenia, nie zatrzymuje się on też na socjologicznych czy politycznych konstatacjach. Nie mówi nigdy, że zło istnieje gdzieś na zewnątrz, a jednostki mogą się w nie uwikłać w wyniku działania takich czy innych okoliczności. Dla Scorsesego zło jest w nas, jest częścią, a może i fundamentem naszej natury. W „Shutter Island” najistotniejsze znaczenie ma rozmowa, jaką Daniels toczy z jednym ze strażników wyspy. „Bóg jest przemocą” – mówi bohaterowi człowiek w mundurze po burzy,
która nawiedziła wyspę i dokonała wielu zniszczeń. A skoro zostaliśmy stworzeni na jego obraz i podobieństwo, to i my jesteśmy przemocą. „Bez wahania, bez litości, bez uzasadnienia rzucamy się sobie do gardeł” – peroruje dalej strażnik, podczas gdy Daniels próbuje znaleźć jakieś kontrargumenty, powiedzieć coś o moralności i człowieczeństwie. Cóż jednak można przeciwstawić złu? Chyba tylko odruch swojego sumienia. „Lepiej umrzeć jako porządny człowiek niż żyć jako łajdak” – mówi w ostatniej scenie bohater, wymierzając sobie karę za winy własne i innych.
Filmy Scorsesego, zagorzałego kinomana, zawsze są pełne erudycyjnych tropów, które podpowiadają nie tylko fabularny przebieg zdarzeń, ale także ich wymowę i interpretację. Pierwsza scena to przecież nawiązanie do klasycznego horroru Murnaua’a „Nosferatu”. Obecność na ekranie Maxa von Sydow w roli pochodzącego z Niemiec złego psychiatry, który najchętniej poprzywiązywałbym wszystkich swoich pacjentów do łóżek, każe myśleć o filmach Ingmara Bergmana. Zwłaszcza o dwóch, w których von Sydow zagrał główne role – „Godzinie wilka” i „Hańbie”. Oba także są pesymistycznymi rozważaniami na temat przemocy wpisanej w ludzką naturę, oba również rozgrywają się na wietrznej, odciętej od świata wyspie. Scorsese wypełnia ścieżkę dźwiękową filmu utworami współczesnych kompozytorów muzyki poważnej: Ligetiego, Richtera, Pendereckiego – ta sama trzecia symfonia rozbrzmiewała w „Katyniu” Andrzeja Wajdy.
Skądinąd, jeden wybór muzyczny Scorsesego zbił mnie z tropu. W scenie, w której Daniels po raz pierwszy spotyka granego przez vov Sydowa doktora Naehring, tenże słucha rzadko wykonywanego i nagrywanego kwartetu Gustawa Mahlera. Daniels przypomina sobie wtedy, że tego samego utworu słuchał komendant obozu koncentracyjnego w momencie samobójstwa. Ale przecież Mahler jako kompozytor żydowskiego pochodzenia był zabroniony w Trzeciej Rzeszy! Czy to przeoczenie twórców, czy też, przeciwnie, wyraźny znak wyrzutów sumienia obozowego oprawcy?
Na szczęście, to nie jedyne dręczące pytanie, z jakim człowiek wychodzi z kina. Ostatnie filmy Scorsesego były, według mnie, powierzchowną i efekciarską demonstracją warsztatu. „Wyspą tajemnic” przywrócił on swojej twórczości wagę i znaczenie. Ryzykownie wpisał pytania fundamentalne w konwencję komercyjnego thrillera, ale tym większy mój podziw, że jednak – w przeciwieństwie do głównego bohatera – wygrał.