''Bez litości'': Denzel Washington. Czarno na białym
- Kiedy byłem nastolatkiem, oglądałem *„Shafta” i „Superfly”. Chciałem być jak bohaterowie tych filmów. Ale nigdy nie myślałem o byciu aktorem. Wolałem zostać Jimem Brownem albo Gale'em Sayersem niż Sidneyem Poitier - wspomniał w jednym z wywiadów Denzel Washington. Los chciał jednak inaczej. Poitier ostatecznie został jego idolem i mentorem, a w 2001 roku Washington przerósł nawet mistrza – gdy odbierał drugiego Oscara za brawurową rolę skorumpowanego gliniarza w „Dniu próby”, 74-letni Poitier też przyjmował swoją drugą statuetkę – ale "tylko" honorową.*
Tamta gala, historyczna, a przez wielu nazywana po prostu „czarną” – oprócz Washingtona i Poitiera, za rolę pierwszoplanową Oscara dostała także Halle Berry – była dla Denzela punktem zwrotnym w karierze. Dotąd grywał role mocno zróżnicowane, ale na ogół nierozerwalnie związane z kolorem jego skóry: był trębaczem z getta i kawalerzystą z pierwszego „czarnego” oddziału w amerykańskiej armii, wyszydzanym przez białych trenerem futbolu i prześladowanym przeciwnikiem apartheidu, przywódcą ruchu afroamerykańskiego i bokserem wrobionym w morderstwo. Do roku 2001 Washington wcielił się aż w 20 postaci, których nie mógłby zagrać biały aktor. Ale już po 2001 – tylko w 3. Nie bez powodu. Pamiętna gala bezpowrotnie wszystko zmieniła, otwierając przed czarnoskórymi aktorami – a Denzelem Washingtonem w szczególności –
drzwi, które dotąd pozostawały zamknięte.
(fot. kadr z filmu "Dzień próby")
Tak się przynajmniej początkowo wydawało. W rzeczywistości Washington musiał przystać na rodzaj kompromisu – szybko okazało się, że Hollywood nie ma wiele do zaoferowania czarnemu, chcącemu grywać główne role aktorowi po czterdziestce. Gliniarz, zabójca, samotny mściciel – to wszystko, co było wtedy do wzięcia.
- Nie zastanawiałem się długo. Decyzja była prosta: to albo powrót na drugi plan - mówił aktor w wywiadzie dla New York Timesa. Ale w tej nowej, niekoniecznie atrakcyjnej konwencji nie tylko szybko się odnalazł, a wręcz zaczął odciskać na niej swe autorskie piętno. Zmęczony twardziel ze staroświeckim kodeksem postępowania, wypaloną duszą i demonami przeszłości do przegnania – ta persona dziś powraca w jego filmach najczęściej. I wciąż dobrze się sprzedaje. Tylko 12 ostatnich produkcji z jego udziałem zarobiło na świecie przeszło 2 miliardy dolarów. Istotne to o tyle, że Washington nie ma na koncie żadnej popularnej franczyzy, nie grywa w komiksowych adaptacjach i hitach dla młodzieży. Woli kino gatunkowe – chwytające za gardło kryminały, sensacje, dreszczowce; zawsze z kategorią R, zawsze w starym stylu, skierowane do widza dojrzałego, potrafiącego przyjąć porządny cios w bebechy. Kluczem do jego sukcesu pozostaje więc żelazna konsekwencja. Dziś oczywistym jest, że jesień w kinie bez biegającego z
pistoletem Washingtona, to jak lato bez blockbustera z Tomem Cruise'em.
Tę nową personę – wziętej gwiazdy kina akcji kategorii A – pomógł mu w 2004 wynaleźć Tony Scott. Szukając dla siebie samego nowych środków wyrazu, Scott zaproponował Washingtonowi rolę ochroniarza-pijaka w podejmującym motyw zemsty „Człowieku w ogniu”. Na potrzeby tej historii reżyser wypracował nowy, unikalny język opowiadania, który stał w wyraźnej opozycji do tak uwielbianego przez niego, ale już przestarzałego stylu kontemplacyjnego romantyzmu, pełnego powłóczystych ujęć i popowych szlagierów. Nowy Scott to rwany montaż, chwiejna kamera, dziesiątki filtrów i nakładek, dynamiczna ścieżka dźwiękowa, a wszystko to pokryte zawiesiną brudnej melancholii. Washington, ze swoją aparycją zużytego tytana, idealnie wpasował się w tę estetykę, kreując niezapomnianą rolę mściciela, który po trupach oprawców dążył do własnego odkupienia.
(Denzel Washington i Tony Scott na planie "Człowieka w ogniu")
Sukces filmu sprawił, że panowie – którzy dotąd pracowali tylko raz, przy „Karmazynowym przypływie” z 1995 – spotkali się na planie jeszcze trzykrotnie, przy „Deja Vu” (2006), „Metrze strachu” (2009) i „Niepowstrzymanym” (2010). I pewnie zrobiliby to jeszcze nie raz, gdyby nie samobójcza śmierć Scotta w sierpniu 2012. - Tony był znakomitym reżyserem i prawdziwym przyjacielem - mówił wtedy Washington w specjalnym oświadczeniu. - To niewyobrażalne, że już go z nami nie ma. Ale odejście Scotta nie zmieniło wiele w jego aktorskich przyzwyczajeniach. W kolejnych filmach – nieważne, czy jest akurat niewidomym wędrowcem w postapokaliptycznej „Księdze ocalenia” (2010), cynicznym zdrajcą kontrwywiadu w „Safe House” (2012) czy szukającym zemsty agentem wydziału narkotykowego w „Agentach” (2013) - wciąż odgrywa jakiś wariant postaci Creasy'ego z „Człowieka w ogniu”.
Krytycy Washingtona wypominają mu, że kiedyś tak nie było. Jeszcze w latach 90. miał być aktorem mniej przewidywalnym, stale poszukującym, traktującym swój zawód jako rodzaj narzędzia w walce o rasowe równouprawnienie. Ale to nie do końca prawda. Washington zawsze szukał sposobu na połączenie komercyjnego sukcesu z rasową dumą i od lat nic się pod tym względem nie zmieniło. Już na początku swojej kariery przejawiał zainteresowanie wygodną sztampą – w 1988 zagrał przecież w klasycznym dramacie sensacyjnym „Za królową i ojczyznę”, a rok później w niewyszukanym kryminale o wiele mówiącym polskim tytule „Gliniarz na Karaibach”. - Od samego początku podświadomie szukałem ról, które mogliby zagrać także biali aktorzy - mówił w jednym z wywiadów.* -Rzadko się udawało, jeszcze rzadziej byłem zadowolony z powstałego w ten sposób filmu.*
Początkową popularność Washington zdobył więc mozolnie pnąc się w hierarchii postaci zarezerwowanych wyłącznie dla czarnoskórych. Na ekranie debiutował jako nastolatek, pojawiając się na parę sekund w „Życzeniu śmierci” z 1974. Zagrał wtedy bandziora, którego w ciemnym zaułku zastrzelił Charles Bronson. Na rolę z prawdziwego zdarzenia musiał czekać kilka lat. W komedii „Dokładnie tacy sami” z 1981, będącej ubogą wariacją nt. „Zgadnij, kto przyjdzie na obiad?”, zagrał syna... białego bogacza. Przełomem okazał się jednak dopiero występ w „Krzyku wolności” Richarda Attenborough z 1987, gdzie Washington wcielił się w południowoafrykańskiego aktywistę Steve'a Biko, zamordowanego przez członków apartheidu. Występ ten przyniósł mu jego pierwszą nominację do Oscara, a statuetka otrzymana dwa lat później za rolę niepokornego kawalerzysty Tripa w „Chwale” Edwarda Zwicka tylko ugruntowała jego status w Hollywood.
(fot. kadr z filmu "Malcolm X")
- Ale to kolejne filmy o czarnych, opowiadane z perspektywy białych. Kiedy to się skończy? - prowokowała Denzela rozmówczyni w wywiadzie dla magazynu Interview z 1990 roku. - Chcą je kręcić, to niech kręcą. Takie ich prawo - odpowiedział wtedy spokojnie aktor. Ale już dwa lata później, gdy brawurowo wcielał się w postać czarnoskórego nacjonalisty Malcolma X w epickim biopiku Spike'a Lee, kipiał w nim gniew. - By pokazać, ile może być wart czarnoskóry aktor, muszę zagrać postać napisaną dla czarnoskórego aktora. Nie ma innego sposobu - grzmiał w Variety. I faktycznie, pomimo znaczącego dorobku i coraz ciekawszych propozycji, na przełomie lat 80. i 90. wciąż nie mógł się uwolnić od ściśle określonego rodzaju ról. Występy w komedii „Związek przeszczepionych serc”, gdzie rola jego bazowała na rasowym kontraście wobec Boba Hoskinsa, czy melodramacie „Mississippi Masala”, będącym etniczną wersją „Romea i Juli” doskonale to
potwierdzają.
Ale po „Malcolmie X” coś się wreszcie zmieniło. Z nietypową propozycją zagrania Don Pedra z Aragonii w przygotowywanej adaptacji „Wiele hałasu o nic” Szekspira zwrócił się do niego Kenneth Branagh. Wybór Washingtona do tej roli mógł zaskakiwać – tło historyczne sztuki Szekspira zadawało się wykluczać obsadzenie tej postaci aktorem o kolorze skóry innym niż biały. Sam Branagh mówił o swoim wyborze tak: ”Nie chciałem niczego manifestować. Wiedziałem, że rolę Don Pedra musi zagrać ktoś o odpowiedniej charyzmie, nienagannej prezencji i onieśmielającej pewności siebie. Od razu pomyślałem o Denzelu”.
- Nie wiem, czy tamta decyzja Kennetha coś zapoczątkowała, ale z pewnością podjął ją w bardzo dobrym momencie - stwierdził w innej rozmowie Washington. I faktycznie, w tym samym roku aktor zagrał jeszcze dwie role, które mógłby dostać biały: adwokata w „Filadelfii” oraz dziennikarza śledczego w „Raporcie Pelikana”. Oba filmy cieszyły się sporym powodzeniem, pieczętując sukces Washingtona jako hollywoodzkiej gwiazdy pierwszej kategorii. Od tego czasu mógł niemal bez ograniczeń przebierać w rolach pierwszego planu, które jeszcze pięć lat wcześniej pozostawały poza jego zasięgiem.
- Skorzystałem z tej wolności, choć był to rodzaj wygodnego układu - mówił w niedawnym wywiadzie dla magazynu GQ. - Kino gatunkowe nie oferuje tylu wyzwań, co role dramatyczne. W kolejnych latach będzie więc grywał jeden typ postaci: gliniarzy, wojskowych i detektywów, którzy dowieść muszą swojej wartości. Tak będzie m.in. w „Karmazynowym przypływie” (1995), „Szalonej odwadze” (1996), „Stanie oblężenia” (1998), „W sieci zła” (1998) czy „Kolekcjonerze kości” (1999).
To role bez jednej fałszywej nuty, mocno przemyślane, wynikające z ciężkiej pracy, ale także pewnej świadomej kalkulacji, dowodzącej jak wytrawnym i zdeterminowanym graczem był wtedy Denzel. - Nie zgodził się na scenę pocałunku - przyznała w jednym z wywiadów Kelly Lynch, jego partnerka z „Zabójczej perfekcji”. - Stwierdził wprost, że białym mężczyznom, zabierającym do kina swoje białe kobiety, może się to nie spodobać. Wcześniej o wycięcie sceny miłosnej miał prosić w „Gliniarzu z Karaibów”, gdzie towarzyszyła mu Mimi Rogers. Plotkowano wówczas, że Washington nie chce w ten sposób rozzłościć czarnoskórych kobiet, które stanowią sporą część jego widowni. Ale wyznanie Lynch zburzyło po latach ten pocieszny mit, dowodząc, że bardziej obawiał się on reakcji ze strony białej części swojej widowni. Dobrze wiedział, ile jest do stracenia. W późniejszych latach z tego też względu, na jego prośbę wycięto wątek romantyczny z „Raportu Pelikana” i „Człowieka w ogniu”, zaś gdy w końcowej scenie „Kolekcjonera
kości” postacie grane przez Washingtona i Angelinę Jolie tworzą parę, fakt ten nie bije w żaden sposób po oczach, a jest tylko delikatnie zasugerowany.
(fot. kadr z filmu "Huragan")
Lata 90. to dla Denzela wyczerpujący okres działania na kilku frontach – z jednej strony sumiennie pracował wtedy na reputację box office'owego pewniaka, z drugiej nie zapominał o swoich korzeniach. Najlepsze jego role tego okresu, to – paradoksalnie – te, w których kolor skóry jego postaci był jasno określony w scenariuszu. Tak było w przypadku zwolnionego warunkowo zabójcy w „Grze o honor” Spike'a Lee, trenera Hermana Boone'a w „Tytanach” czy popisowej kreacji niesłusznie skazanego za morderstwo boksera Rubina Cartera w „Huraganie”. Kulminacją tego okresu i najważniejszym punktem zwrotnym w jego karierze miała się okazać wspomniana już rola w „Dniu próby”. Zagrał tam doświadczonego, ale przy tym amoralnego i przeżartego korupcją gliniarza z getta, który nie cofnie się przed niczym, byle tylko chronić swoje układy przed idealistycznym żółtodziobem, granym przez Ethana Hawke'a. - *Denzel rozbił bank* - mówił krótko po oscarowej gali reżyser filmu Antoine Fuqua. - Czarnoskóry aktor, zdobywający statuetkę za rolę w filmie sensacyjnym, którego pierwszoplanowym bohaterem jest biały? Obłęd!
I faktycznie, wydaje się, że sukces ów był dla Washingtona momentem granicznym w nieprzerwanej walce o wypracowanie sobie należnej pozycji w Hollywood. Co więcej można było zrobić, by przeskoczyć rasowe stereotypy? By biała publiczność zaakceptowała go jako swojego przedstawiciela, a czarna za to nie wyklęła? W kolejnej dekadzie Washington zgrabnie połączył oczekiwania tych dwóch grup, dając tym pierwszym postać nieustępliwego, ale zdroworozsądkowego herosa z sąsiedztwa, drugim zaś oferując towarzyszącą temu etniczną otoczkę. To kolejny jego aktorski kompromis, który oponenci odczytali jednoznacznie – ot, wielki mainstreamowy sukces osiągnięty kosztem dotychczasowych ambicji.
Ale to nieprawda, bo choć w ostatnich latach Washington faktycznie opatrzył się jako „facet ze spluwą”, to aktorsko wciąż potrafi zaskoczyć, kreując mocną, płynącą pod prąd własnego emploi postać. Tak było choćby w przypadku roli w „American Gangster” (2007), gdzie bezwzględnemu harlemskiemu gangsterowi i mordercy nadał nieoczywistego rysu szlachetności, oraz w niedawnym „Locie” (2011), gdzie rolą pilota walczącego o własne zbawienie, ale nieuchronnie przegrywającego z własnym alkoholizmem, łamał serce publiczności.
Nieuzasadniony jest także coraz częściej powtarzany zarzut, że Washington zaprzedał własne korzenie, a dziś robi więcej, by się przypodobać białej publiczności, niż by walczyć o prawa czarnej. Nie tylko dlatego, że w 2002 i 2007 roku aktor stanął za kamerą, angażując się w historie ściśle związane z „czarną” historią Ameryki – reżyserując „Antwone'a Fishera” opowiedział o demonach przeszłości tytułowego, istniejącego naprawdę kadeta marynarki, zaś w „Klubie dyskusyjnym” przybliżył postać nauczyciela, który na początku ubiegłego wieku podjął nierówną walkę z dyktatem „białych” uczelni. Prawdziwa walka Washingtona o rasowe równouprawnienie toczy się jednak, często niewidoczna gołym okiem, na ekranie... mainstreamowych hitów. Od czasu „Dnia próby” Washington chętnie grywa w duecie z białą gwiazdą pierwszej kategorii, przewyższając ją następnie pod względem charyzmy i warsztatu.
(fot. kadr z filmu "American Gangster").
W ostatnich latach „rozprawił się” już w ten sposób m.in. z Russellem Crowe'em w „American Gangster”, Johnem Travoltą w „Metrze strachu”, Chrisem Pine'em w „Niepowstrzymanym”, Ryanem Reynoldsem w „Safe House” czy Markiem Wahlbergiem w „Agentach”. Wynik tych aktorskich starć nie pozostawia wątpliwości – to właśnie jego się pamięta, to właśnie dla niego szło się do kina.
Ale jak żmudnym procesem może być próba zadowolenia oczekiwań dwóch wykluczających się obozów, pokazał niedawno „Lot”. Jego scena pocałunku z Kelly Reilly odtrąbiona została pierwszą sceną z Denzelem całującym białą kobietę, co nie jest prawdą – taka, choć wynikała z biograficznych niuansów, miała miejsce w „Malcolmie X”; Washington całował tam Kate Vernon. I choć rzeczona scena w „Locie” przeszła niezauważona przez białą publiczność, to już w drugim obozie wywołała popłoch i wzburzenie. - Dokąd zmierzasz, czarnuchu? - pytał bez pardonu jeden z wpływowych czarnoskórych blogerów.