Camerimage 2014: James Brown jak malowany [RECENZJA]
Kariera Jamesa Browna przebiegała według schematu – najpierw widowiskowe pięcie się na szczyt po drabinie sukcesu, następnie spektakularny z niej upadek. Film Tate’a Taylora, choć portretuje życie artysty aż do jego śmierci w 2006 roku, skupia się głównie na dobrych chwilach. W efekcie pomijania niepowodzeń dostajemy jedynie niepełną biograficzną notkę piosenkarza, który zrewolucjonizował świat muzyki.
Rzecz zaczyna się smakowicie. W rytmie żywiołowych utworów Brown z giwerą w ręku terroryzuje ośrodek, którego jest właścicielem. Właśnie trwa w nim wykład, w czasie którego jedna ze słuchaczek pozwoliła sobie skorzystać z WC piosenkarza, czym rozjuszyła go do żywego (ale o tym dowiemy się znacznie później). Estetyka tej sceny nadaje ton reszcie filmu: grają w nim największe hity Browna, hipsterskie stroje bohaterów mienią się feerią kolorów, a kamera doświadczonego Stephena Goldblatta nawet na chwile nie zastyga – operator, nominowany do Oscara za zdjęcia do filmu „Batman Forever” Joela Schumachera, wie, jak sprawić, żeby widz skupił się na wiodącej postaci. Dzięki temu z początku nie ma się problemu z zaangażowaniem się w tę historię. Z zaciekawieniem śledzimy koleje losu najsłynniejszego funkowego muzyka także dlatego, że Taylor zrezygnował z chronologii (która, jak wiadomo, potrafi zabić nawet najbardziej zajmującą opowieść). Przeskakując pomiędzy kolejnymi epizodami z życia bohatera, bawi się jakby w
układanie puzzli – odpowiednio połączone elementy miały dać pełny obraz jego życia
18.11.2014 21:11
Niestety, nie do końca się to twórcy udało. Amerykański reżyser zdecydowanie za bardzo przywiązał się do swojego bohatera. Efekt jest taki, że jego film jest o wiele za długi, bo wypełniają go epizody, które można było spokojnie pominąć. Nie tylko niewiele wnoszą one do fabuły, ale też w żaden sposób nie pogłębiają psychologicznego portretu Browna, nie uzupełniają też naszej o nim wiedzy. Często też robi się na ekranie sentymentalnie, szczególnie w scenach z dzieciństwa piosenkarza, opisujących jego patologiczny dom i dojrzewanie pod okiem ciotki-burdelmamy. Trudno znaleźć w nich grozę właściwą dla kolebki traum. Pokazane są one raczej jako mało znaczące dla przyszłości bohatera – trudno się przekonać, czy reżyser widzi w nich przyczynek oziębłości emocjonalnej Browna i jego megalomanii, czy też przypisuje im jego zahartowanie, dzięki któremu tak dobrze poradził sobie w show-biznesie.
Nie do końca sprawdziła się też taktyka odcięcia Browna od kontekstu emancypacji czarnoskórej mniejszości w Stanach Zjednoczonych. Już w swoim poprzednim filmie, „Służących” Taylor pokazał, że potrafi spojrzeć na nią w nieoczywisty sposób, dopuszczając do głosu „małe rewolucjonistki”, kobiety, które zapracowały na zmianę najbliższego otoczenia. Choć była to zmiana w skali mikro, przełożyła się ostatecznie na makro. W „Get on up”, chociaż mamy do czynienia z gwiazdą globalnego formatu, wstydliwy problem XX wieku pojawia się jedynie mimochodem. Drogę do wolności i pełni praw obywatelskich kolorowych kwituje zaś dowcip Browna, który mówi, że doczekaliśmy się ciekawych czasów, kiedy to biali czyszczą baseny czarnym. Szkoda, że nie doczekaliśmy się jeszcze ciekawej biografii Jamesa Browna.
Ocena: 5/10