W wyścigu o Złotą Palmę robi się coraz tłoczniej. Wśród faworytów wymienia się węgierski dramat wojenny "Son of Saul" Laszlo Nemesa, "Carol" Todda Haynesa i "The Lobster" Yorgosa Lanthimosa. Na dobiegającym połowy festiwalu obok dobrych filmów pojawiły się również spektakularne porażki.
Jedną – i największą – z nich był najnowszy film Gusa van Santa pt. "The Sea of Trees" z Matthew McConaughey i Naomi Watts w rolach głównych. Głównym tematem fabuły jest śmierć, przewijająca się tu w różnych formach. Artur Brennan jest świadkiem powolnego odchodzenia swojej żony, którą kocha nad życie, co jednak nie ocaliło jego związku od zdrady i rozczarowania. Teraz żałuje, bo niewiele z dawnego szczęścia jest w stanie zatrzymać. Musi zmierzyć się ze stratą i pustką, pchającą go do ucieczki. Bohater kupuje bilet i rusza do słynnego azjatyckiego lasu samobójców, paradoksalnie właśnie tam znajdując ukojenie i powód do rozpoczęcia życia drugi raz.
Jego desperacka próba zmierzenia się ze stratą przekuwa się w film przydługi, rozwlekły i pozbawiony dramaturgii – prawdopodobnie najgorszy w karierze amerykańskiego reżysera. Van Sant stara się balansować pomiędzy jawą a snem, niestety popadają w banał, kicz i drażniący patos. Reżyser pamiętnego "Słonia" nie potrafi zbliżyć się do swoich bohaterów, pogłębić ich emocjonalnie, nasycić ich portretów na tyle, aby utrzymać uwagę widza. Szczególnie daje się to we znaki przy innych filmach festiwalu, którym udało się znaleźć bardzo nietypowy klucz do opowiadania oryginalnych historii i ukazywania postaci w nieszablonowych ujęciach.
Na tym polu największym sukcesem okazał się "The Lobster" Yorgosa Lanthimosa, anglojęzyczny debiut autora "Kła" i "Alp". Mimo jego przeprowadzki do Hollywood, wciąż znajdujemy się w znajomym, wykreowanym przez niego dziwacznym świecie. Absurd, poczucie humoru, terror, surrealizm – te słowa-klucze otwierają nam drzwi do Hotelu, specyficznego przybytku, do którego ludzie przybywają, aby poznać tu swoją drugą połowę. Mają na to 45 dni. Jeśli nie połączą się w parę z innym kuracjuszem – zamienią się w zwierzę. Reguły panują tu brutalne: zabijając mieszkańców lasu można zyskać na czasie, ich życie seksualne podlega kontroli, jeśli złamią zasady – muszą za to zapłacić. Na przykład za masturbowanie się grozi kara w postaci smażenia dłoni w tosterze.
Lanthimos w niesamowity sposób rozbudowuje swój świat i czyni go bodaj jeszcze bardziej ponurym niż w poprzednich filmach. Przebłyskiem światła w bezlitosnym "The Lobster" jest dopiero zakończenie, które w wyimaginowany, fantastyczny obraz przyszłości wnosi realne emocje i prawdziwe dylematy. Ale nade wszystko w oryginalny sposób stwierdza: nawet w okrutnym świecie miłość może, w pokrętny co prawda sposób, przynieść ocalenie. W rolach głównych wystąpili Colin Farrell, Léa Seydoux oraz Rachel Weisz.
Filmem, który stwierdza coś zgoła odwrotnego, jest "Mon Roi" w reżyserii Maiwenn, autorki pamiętnego i nagrodzonego pięć lat temu w Cannes "Polisse". Tym razem francuska reżyserka zajęła się tematem miłości – ognistej, dzikiej i wszechogarniającej. Ma ona miejsce między Toni i Georgio. Ona jest trochę nieśmiała, ale ma ogromny apetyt na życie. On należy do mężczyzn nieodgadnionych i niemożliwych do okiełznania. Toni zakochuje się w nim bez pamięci, ale czerpie z tego szaleństwa energię i szczęście tylko do czasu. Charyzmatyczny partner, szybko zresztą awansujący na jej męża, urządza w domu piekło. Zamiast przygody Toni zaczynają prześladować jego zdrady, kochanki, długi, niechęć do rodzinnego życia i brak opieki nad ich wspólnym synem. W końcu kobieta buntuje się. Bohaterka ulega wypadkowi na nartach, co do którego nie wiadomo czy był to nieszczęśliwy zbieg okoliczności, czy celowe działanie Toni, pragnącej choć na chwilę odpocząć od udręki życia.
Mieszane emocje wzbudziły dwa włoski filmy pokazywane w konkursie głównym. Pierwszy, włoski tylko w połowie, „Tale of Tales” z Salmą Hayek i Johnem C. Reilly w rolach głównych, to dosyć kiczowata wizja splatająca ze sobą kilka wątków, spotykających się w jednym miejscu: na dworze Królowej Selvascura. Zostaje ona sama po śmierci męża, który poległ w misji zdobywania dla damy swego serca wnętrzności morskiego stwora. Spożycie ich ma umożliwić królowej urodzenie dziecka – dotąd bezskutecznie próbowała ona zajść w ciążę. Jednak, gdy w końcu jej się udaje, sprawy zaczynają się komplikować, złe czary rozchodzą się po całym mieście, a nad jej rodem zawisa klątwa. Starzy zamieniają się w młodych, podwładni szaleją, dwór wymyka się spod kontroli, a film Garrone – balansuje między szaleństwem i fantazją. Szkoda tylko, że autor nie zadbał o solidną historię, rozdrabniając ją na małe, na siłę połączone wątki.
Z podobnym problemem zmaga się „Mia Madre” Nanniego Morettiego, który z kolei połączył w swoim nowym filmie walory dwóch wcześniejszych. Czuć tu zarówno fascynację śmiercią obecną w „Pokoju syna” jak i poczucie humoru rodem z pamiętnego „Habemus papam”. Tyle że, jak na złość, cały ciężar filmu opiera się na postaci granej przez Johna Turturro – wciela się on w amerykańskiego aktora przybywającego do Włoch, aby zagrać w filmie znanej reżyserki. Turturro wnosi w „Mia Madre” najwięcej energii, czyni to niestety poprzez powielanie stereotypów i szablonowe zderzenie Amerykanina z obcą kulturą. Przez to niewiele miejsca zostaje na zadumę, a sam film niebezpiecznie dryfuje w kierunku głupiutkiej farsy. Jest to tym boleśniejsze, że w Cannes, gdzie w zeszłym roku zaczęła się wielka sława „Dzikich historii” Damiana Szifrona, najbardziej brakuje właśnie mądrej, odprężającej komedii.