Charlize Theron. Ikona Hollywood ma kłopoty jak każda matka© East News

Charlize Theron. Ikona Hollywood ma kłopoty jak każda matka

Yola Czaderska-Hayek
7 sierpnia 2020

Nie ukrywam, że czekam, kiedy epidemia minie. Nareszcie będzie można posłać dzieci do szkoły. Mam serdecznie dość nauki zdalnej. Wyjątkowo kiepsko wychodzi mi nauczanie matematyki, więc marzę, żeby ktoś mi zdjął ten obowiązek z głowy - mówi Charlize Theron. Problemy rodziców są, jak widać, podobne - i w Polsce, i w Hollywood.

Yola Czaderska-Hayek: "The Old Guard", w którym grasz główną rolę, powstał na podstawie komiksu Grega Rucki. Czy znasz obrazkowy pierwowzór?

Charlize Theron: Nie znałam go, ale egzemplarz trafił do mojej wytwórni jako potencjalny materiał do adaptacji. Akurat realizowaliśmy wtedy "Gorący temat". Zwykle kiedy pracujemy nad jakimś projektem, staramy się nie rozpraszać i nie przeglądamy wszystkiego, co nam nadsyłają, bo zwyczajnie nie ma na to czasu. Ale jakimś cudem komiks Grega Rucki rzucił nam się w oczy.

Okazało się, że czegoś takiego właśnie szukaliśmy. Od dawna mieliśmy w planach nakręcenie filmu science fiction, ale zależało nam na opowieści, która mimo fantastycznego charakteru osadzona byłaby blisko ziemi, bez nadmiernego odlatywania w kosmos. "The Old Guard" spełniał te oczekiwania. Uznaliśmy, że jest to tytuł, w który warto zainwestować czas i pieniądze.

To nie pierwsza ekranizacja komiksu w twoim dorobku. Zagrałaś także w "Atomic Blonde". Jak to się stało, że filmowcy nagle zaczęli doceniać graficzne powieści spoza nurtu o superbohaterach?

- Jesteśmy w szczęśliwej sytuacji, ponieważ mamy wyjątkowo szeroki wybór. Istnieje całe mnóstwo fascynujących, dojrzałych tytułów, które aż się proszą o to, by je przenieść na ekran. W przypadku "The Old Guard" dostaliśmy gotowy produkt, nad którym nie trzeba było wiele pracować. To przemyślana, świetnie skonstruowana opowieść, jakby od razu zrobiona z myślą o filmie. Gdy czytaliśmy w wytwórni komiks Grega Rucki, zrobił wrażenie na wszystkich.

A co do twojego pytania: dobra historia broni się w każdym wydaniu – nieważne, czy to powieść graficzna, czy anime, książka, czy artykuł. Cieszę się, że w dzisiejszych czasach mamy tylu utalentowanych autorów, z których dorobku może teraz czerpać kino.

Z tego, co wiem, realizacja nie odbyła się bez trudności. To prawda, że odniosłaś kontuzję na planie?

- Tak. Na trzy tygodnie przed końcem zdjęć kręciliśmy scenę walki. Zaczepiłam kciukiem o kostium jednego z aktorów, ten odwrócił się gwałtownie, no i poczułam nagle, jak poszły mi w palcu wszystkie więzadła. Nie miałam pojęcia, że kontuzja jest tak poważna, czułam tylko, że potwornie mnie boli, ale starałam się nie zwracać na to uwagi. Myślałam o tym, że mamy przed sobą jeszcze trzy tygodnie zdjęć i dwie spore sceny akcji do nakręcenia. Głównie pojedynki na koniach, wszystkie te retrospekcje, które w pierwotnej wersji filmu miały być o wiele bardziej rozbudowane. Mimo kontuzji dokończyłam zdjęcia, choć kciuk zwisał mi bezwładnie, w ogóle nie mogłam nim poruszać. A bolało wściekle.

Dopiero po powrocie do Los Angeles wybrałam się do lekarza. Przez to, że czekałam z tym tak długo, nastąpiło uszkodzenie nerwów, a do tego zespół cieśni nadgarstka. Miałam też naruszony nerw w łokciu. Na szczęście doktor spojrzał tylko na to i powiedział: "Załatwimy te trzy rzeczy za jednym zamachem. Jutro zabieg". Wszystko się wygoiło, teraz jestem już gotowa na sequel.

Czy twoje taneczne wyszkolenie pomaga przy kręceniu scen akcji?

- Do pewnego stopnia tak, bo mięśnie są już przyzwyczajone do wysiłku i reagują w wyuczony sposób. Ciało jest odpowiednio przygotowane. To się przydaje zwłaszcza w sytuacjach, kiedy miało się dłuższą przerwę i trzeba przed zdjęciami szybko popracować nad formą w siłowni. Naprawdę przyjemnie czuć, kiedy wraca sprawność i znów można się ruszać jak dawniej. Ale to nie znaczy, że nic mnie to nie kosztuje!

No właśnie, jak realizuje się sceny akcji, kiedy jest się dojrzałą kobietą? Nie obawiasz się jakichś trwałych urazów?

- Bez przesady, dzisiaj hasło "kobieta po czterdziestce" brzmi zupełnie inaczej niż kiedyś. Pamiętam z dzieciństwa, że kiedy w rodzinie ktoś kończył 40 lat, patrzyło się na niego, jakby stał już nad grobem. Jakby przekroczył granicę, zza której nie ma powrotu. Nigdy jakoś ta koncepcja do mnie nie przemawiała – może dlatego, że nie chciałam, by moje życie biegło podobnym torem. Dzisiaj wydaje mi się, że czterdziestka to przede wszystkim stan umysłu. Być może wynika to również właśnie z mojego wyszkolenia tanecznego - zawsze starałam się dbać o swoje ciało, być w dobrej formie. Próbuję wsłuchiwać się w swój organizm, odpowiadać na jego potrzeby. Dzięki temu czterdzieste urodziny nie były dla mnie szokiem.

Jasne, w tym wieku trzeba dużo ćwiczyć i narzucić sobie ostrą dyscyplinę, by nadal móc grać w filmach akcji. I na pewno nic nie przychodzi bez bólu. Ale na planie "The Old Guard" codziennie pytałam KiKi [Layne –red.]: "Czy ciebie też wszystko boli?". I potwierdzała. A podczas zdjęć miała 26 lat! Więc wydaje mi się, że jeśli człowiek odpowiednio się odżywia, prawidłowo ćwiczy i pamięta o odpoczynku, to nie ma wielkiego problemu. Nadal stać mnie na to, by dać z siebie równie wiele, co osoby w wieku KiKi. A może nawet na więcej.

Widziałaś występ KiKi w filmie "Gdyby ulica Beale umiała mówić"?

- Tak. I byłam pod wielkim wrażeniem. Gdy kompletowaliśmy obsadę, KiKi była naszą wymarzoną kandydatką do roli Nile. Problem polegał na tym, że po sukcesie "Ulicy Beale" została dosłownie zasypana ofertami ról i przez pewien czas nie można było w żaden sposób uzgodnić terminów. Ale na szczęście udało się i bardzo się z tego cieszę – to dotyczy zresztą nie tylko niej, ale i reszty obsady. Udało nam się zebrać naprawdę wspaniały zespół.

Podczas wielu lat pracy nauczyłam się podstawowej zasady w zawodzie aktora: jesteś tak dobry, jak ludzie, z którymi pracujesz. Jako producentka filmu znalazłam się w komfortowej sytuacji, ponieważ mogłam dobrać taką obsadę, na jakiej mi najbardziej zależało. Na przykład Matthias [Schoenaerts – red.] – w ciągu ostatniej dekady wielokrotnie robiłam podchody, by nareszcie móc razem z nim zagrać. Jego kreacje dosłownie zapierają mi dech. Podobnie Chiwetel [Ejiofor – red.], którego podziwiam od lat – obserwowanie jego gry to czysta przyjemność, w dodatku niezwykle inspirująca. Fajnie jest występować w filmie, który się samemu produkuje. Dzięki temu można spełnić marzenia o wspólnej pracy ze wspaniałymi ludźmi.

Aktorzy w "The Old Guard" pochodzą z najróżniejszych stron świata. Taki międzynarodowy zespół to pewien powiew świeżości w obecnym kinie.

- Owszem – choć z drugiej strony to trochę smutne, że za powiew świeżości uważamy coś, co powinno być w gruncie rzeczy oczywiste. W dzisiejszym świecie to przecież normalne, że osoby z różnych krajów kontaktują się ze sobą i współpracują. Czemu więc międzynarodowa obsada w filmie ma być czymś nadzwyczajnym? Prawdę powiedziawszy, w przypadku "The Old Guard" trzeba oddać sprawiedliwość autorowi. To Greg Rucka wymyślił ten oddział i to on dbał też o to, jak ma wyglądać na ekranie. Na przykład Nile od początku opisana była w scenariuszu jako młoda, czarnoskóra dziewczyna w wojskowym mundurze. Niczego tu nie zmienialiśmy. To samo dotyczy reszty bohaterów. Zależało nam na tym, by byli na tyle różnorodni, na ile to możliwe.

"The Old Guard" ukazał się w wyjątkowo trudnym momencie: w USA rozpętały się zamieszki po tragicznej śmierci George'a Floyda, a świat od kilku miesięcy nęka epidemia koronawirusa. Jak ty i twoja rodzina radzicie sobie z kwarantanną?

- Dajemy radę – i ja, i dzieciaki. Szczerze mówiąc, możemy uważać się za szczęściarzy – nikt z naszych znajomych ani z najbliższej rodziny nie zachorował. Cieszę się, że mam swoje dwa małe skarby nieustannie przy sobie, choć Bóg mi świadkiem, czasami myślę, że przydałaby mi się od nich mała przerwa. Dzięki kwarantannie mogę teraz spędzać mnóstwo czasu z dziećmi – zawsze mi tego brakowało, gdy wyjeżdżałam gdzieś daleko na plan. Dlatego staram się szukać plusów w tej sytuacji. Być może gdybym była sama, o wiele gorzej zniosłabym to psychicznie. Ale teraz, gdy jesteśmy razem…

W pewnym momencie dołączyła do nas jeszcze moja mama – na początku odbywała kwarantannę u siebie w domu, ale podjęliśmy decyzję, że spędzimy ten czas razem. Miło jest tak po prostu pobyć z najbliższą rodziną. Nie ukrywam jednak, że czekam już na ten moment, kiedy epidemia minie i nareszcie będzie można posłać dzieci do szkoły. Mam już serdecznie dość nauki zdalnej. Teraz doceniam ciężką pracę nauczycieli. To znaczy, zawsze doceniałam, ale teraz widzę ją w innym świetle. Wyjątkowo kiepsko wychodzi mi nauczanie matematyki, dlatego nie mogę się już doczekać, żeby ktoś mi zdjął ten obowiązek z głowy.

Próbowałaś tłumaczyć dzieciom, skąd wzięły się rozruchy na ulicach?

- To skomplikowana sprawa. Moje dzieci są jeszcze bardzo małe. Jako matka chcę je chronić przed wszelkim złem tego świata. A zwłaszcza przed czymś tak strasznym, jak wydarzenia ostatnich miesięcy. Ale zdaję sobie sprawę, że nie można przed nimi ukrywać tego, co się naprawdę dzieje. One muszą to wiedzieć. Tylko że takich rzeczy nie da się przekazać podczas jednej rozmowy. To cała seria rozmów – i jeszcze ich wiele przed nami. Przyznaję szczerze, że toczę te dyskusje z ciężkim sercem. Mam poczucie, że odbieram moim maleństwom cząstkę niewinności, kiedy tłumaczę, co się stało z George'em Floydem czy Breonną Taylor [sanitariuszką zastrzeloną przez policję w Louisville w marcu tego roku – red.]. A także z wieloma innymi czarnoskórymi ludźmi, którzy zginęli w tragicznych okolicznościach. Bardzo trudno tłumaczy się takie rzeczy dzieciom, które mają cztery i osiem lat. Ale chcę, żeby miały świadomość tego, kim są i przez co musieli przechodzić ich przodkowie. Uważam, że w dzisiejszych czasach nie można milczeć.

Czy zatem kino może posłużyć jako narzędzie do walki z niesprawiedliwością? I jak należałoby się do tego zabrać?

- Trzeba przede wszystkim skupić się na dwóch rzeczach. Pierwsza to kwestia reprezentacji. Wiele osób uważa kino za sposób na ucieczkę przed codziennymi problemami. Idziemy na film, by na chwilę przenieść się do innego świata i zapomnieć o tym, co nas dręczy. I nie ma w tym nic złego pod warunkiem, że historia, którą widzimy na ekranie, w jakiś sposób nas dotyczy. Jeśli w filmie pojawiają się bohaterowie, z którymi nic nas nie łączy, to znaczy, że dzieje się coś bardzo złego. Postawmy się na przykład w sytuacji małej czarnoskórej dziewczynki, która chce obejrzeć film z bohaterką, z którą mogłaby się zidentyfikować. Ile takich produkcji ma do wyboru?…

A druga kwestia to oczywiście historie, jakie chcemy pokazywać widzom. W tej chwili wydaje mi się, że przyszłość należy do serwisów streamingowych. Netflix wykonał ogromną pracę, jeśli chodzi o udzielenie głosu rozmaitym społecznościom, nierzadko dyskryminowanym i marginalizowanym. To jest kierunek, w którym należałoby podążać. Niestety, moja branża w ostatnim czasie za bardzo skupiła się na własnym dobrobycie, by zwracać uwagę na problemy mniejszości. Potrzebny jest jakiś wstrząs, który zmieni oblicze całego przemysłu filmowego, bo inaczej nie zauważymy nawet, że pozostaliśmy daleko z tyłu za rzeczywistością. Nie można milczeć, nie można zamiatać wszystkiego pod dywan. To po prostu niebezpieczne.

"The Old Guard" to filmowa adaptacja komiksu Grega Rucki i Leandro Fernándeza. Opowiada o grupie nieśmiertelnych najemników, którzy walczą o zachowanie swojego istnienia w tajemnicy. Przewodzi im Andy (Charlize Theron, a właściwie Andromacha z Scythii, wojowniczka urodzona tysiące lat temu. Serial można obejrzeć w Polsce na platformie Netflix.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (1)