Co my właśnie obejrzeliśmy? "Bardo" na Netfliksie jest pełne absurdów
Pamiętacie, jak w "Zjawie" Leonardo DiCaprio rozkroił niedźwiedzia, a potem schował się między jego wnętrznościami? Albo jak Michael Keaton okładał gazetą półnagiego Edwarda Nortona w "Birdmanie"? Reżyser tych filmów Alejandro González Iñárritu w swoim nowym dziele wspina się na wyżyny absurdu. Seans może być dla niektórych traumatyczny.
Najpierw jest sen, w którym nasz główny bohater - Silverio Gama - unosi się ponad pustynią, a chwilę później przenosimy się z nim na porodówkę. Jego żona rodzi właśnie ich syna Mateo. Lekarz nachyla się nad noworodkiem, bo ten chce mu coś przekazać. Okazuje się, że Mateo nie chce się rodzić, bo "świat jest zbyt popieprzony". Położna pyta kobietę, czy ta ma jakieś alergie, po czym wciska Mateo z powrotem do macicy. Lucia wychodzi do męża, który czeka na szpitalnym korytarzu. Za nią ciągnie się kilkumetrowa, zakrwawiona pępowina.
Silverio szarpie się z nią, po czym przecina ją nożyczkami i zabiera żonę do domu. Tak zaczyna się "Bardo, czyli fałszywa kronika garści prawd". Zostaliście ostrzeżeni.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Mateo, który wrócił do brzucha mamy, będzie jeszcze dawał o sobie znać. Jest w filmie Iñárritu scena, w której Silverio i Lucia chcą uprawiać seks oralny, ale nagle widzą wystającą główkę syna. Kuriozalne? Absurdalne? Na pewno surrealistyczne jak niemal cały ten film.
Dla wielu widzów wątek syna głównego bohatera będzie traumatyczny, bo po kilkudziesięciu minutach orientujemy się, że Mateo zmarł niedługo po porodzie, a jego powrót do macicy i wypadająca czasem między nogami matki główka to abstrakcyjna, artystyczna próba pokazania tego, jak rodzice radzą sobie po stracie dziecka. I nie wiadomo, czy śmiać się z tych absurdów, czy przecierać oczy ze zdumienia.
A to tylko jeden z naprawdę wielu wątków, które porusza Iñárritu. "Bardo" opowiada o dziennikarzu meksykańskiego pochodzenia, który przeniósł się z rodziną do Stanów Zjednoczonych i robi dużą karierę jako filmowiec. W Ameryce jest chwaloną gwiazdą i zdobywa nagrodę za nagrodą, natomiast czuje, że w rodzinnym Meksyku ludzie nim gardzą. Jego paranoję najlepiej oddaje scena, w której Silverio pojawia się w telewizyjnym show swojego dawnego przyjaciela i współpracownika.
Ma udzielić wywiadu na żywo, ale gdy tylko pada pierwsze pytanie, siedzi jak zamrożony i nie jest w stanie się odezwać. A dziennikarz go niemożliwie grilluje, zarzucając mu hipokryzję i bycie marionetką w amerykańskim show-biznesie. Wylicza, że w Stanach dają mu nagrody, by zadośćuczynić za prawicowe ataki na meksykańską społeczność. Nazywa go matołem i uprzywilejowanym burżujem, który opowiada o wyrzutkach i nieszczęściach biedoty, nie mając o niej za wiele pojęcia. Wytyka mu, że kręcił reklamy, a teraz jest nagle wielkim artystą. Potem dowiadujemy się, że to wszystko było wymysłem Silverio, bo tak naprawdę w ogóle nie pojawił się w telewizyjnym studio. Witaj, autoironio.
W "Bardo" Iñárritu sam sobie wbija nóż między żebra i powoli go przekręca. Najbardziej szczery moment tego filmu, który idealnie podsumowuje intencje autora, to scena celebracji nagrody, którą dostał Silverio. Podchodzi do niego przyjaciel, dziennikarz i mówi wprost, co myśli o jego nowym filmie: "Zlepek bezsensownych scen. Raz śmiałem się, raz umierałem z nudów. Powinien być metaforą, a brak mu poetyckiej inspiracji. Wygląda jak coś cudzego. Jak nieudolny plagiat. Z czego się śmiejesz? Jest banalny, chaotyczny. […] Nie mogłeś utrzymać ego w ryzach. Musiałeś umieścić w filmie siebie […]. Za kogo ty się, k...a, masz?".
Silverio to w dużej mierze Iñárritu. Reżyser też zaczynał jako dziennikarz (był prezenterem radiowym jednej z meksykańskich stacji), też kręcił reklamy (m.in. dla BMW i Nike). Po sukcesie filmu "Amores perros" zaczął piąć się po szczeblach międzynarodowej kariery. Jego "21 gramów" obsypano nominacjami do najważniejszych filmowych nagród. Jeszcze lepiej poradził sobie "Babel" z Bradem Pittem i Cate Blanchett. Za ten film Iñárritu w 2006 r. dostał nagrodę dla najlepszego reżysera na festiwalu filmowym w Cannes, stając się pierwszym Meksykaninem z takim wyróżnieniem.
I było jeszcze lepiej, i lepiej. Deszcz nagród spadł przecież i na "Biutiful", i na "Birdmana", a o "Zjawie" bardzo długo nie przestawano mówić. Wszyscy nakręcili się na kino serwowane przez tego reżysera i chcieli jeszcze mocniejszych doznań.
Tymczasem Iñárritu serwuje wyjątkowo długi pokaz autoironii osadzony w bardzo surrealistycznych warunkach. Tak jak wytyka Silverio jeden z bohaterów, tu nie ma sensownego początku, rozwinięcia i zakończenia. To seria zlepionych ze sobą absurdów, które bardzo wielu widzom będzie się po prostu źle oglądało.
Nic dziwnego, że "Bardo" podzieliło krytyków. Bo z jednej strony ta jedna wielka metafora wymyka się spod kontroli i staje się w pewnych momentach niestrawna dla oglądających, z drugiej - Iñárritu doskonale punktuje samego siebie, a zarazem środowisko filmowców. Z jednej strony Ameryka kocha i docenia reżysera, dając mu mnóstwo prestiżowych nagród, z drugiej - ta sama Ameryka odgradza się murem od Meksyku, traktując w nieludzki sposób imigrantów i rozdzielając rodziny na granicy.
Nie ma wątpliwości, że i "Bardo" będzie obsypane prestiżowymi nagrodami. To już się z resztą dzieje. Na festiwalu EnergaCamerimage w Toruniu film zdobył nagrodę specjalną przyznawaną przez międzynarodową federację krytyków FIPRESCI, a operator Darius Khondji - Srebrną Żabę.
Jego praca przy tym filmie jest niewiarygodna. Dostał ekstremalnie trudne zadanie i trzeba przyznać, że to dzięki ruchom jego kamery i nietypowym rozwiązaniom formalnym ten film jest najciekawszym doświadczeniem, jakie można przeżyć, przeglądając teraz Netfliksa.
Oddajmy im to, że "Bardo" ma swoje genialne momenty. Gdy Silverio przenosi się z zalanego wodą tramwaju wprost do swojego mieszkania, które chwilę później pokazuje się małym pudełeczkiem na pustyni. Gdy w publicznej toalecie pomniejszony Silverio rozmawia ze swoim nieżyjącym ojcem. Gdy w trakcie wielkiej imprezy nagle zaczyna lecieć "Let's Dance", co zdaje się słyszeć tylko główny bohater. Czy wreszcie scena ostatecznego pożegnania się ze zmarłym dzieckiem. Zamiast rozsypywania prochów widzimy maleńkie dzieciątko raczkujące w stronę oceanu.
Khondji i Iñárritu dostaną jeszcze niejedną nominację i nagrodę za "Bardo". Ten sukces będzie miał jednak gorzki smak, bo trudno sobie wyobrazić, że Meksykanie nagle zaczną być w Ameryce traktowani z większym szacunkiem niż obecnie. I czy reżyser po tym filmie wróci do kręcenia produkcji z wyraźnym początkiem, rozwinięciem i zakończeniem? Jak będą wyglądały jego podziękowania podczas uroczystych gal typu Oscary, gdy właśnie wypunktował sam sobie, że jest klepany przez Amerykanów po plecach, a jednocześnie Ameryka odgradza się od jego rodzinnego Meksyku?
"Bardo, czyli fałszywa kronika garści prawd" jest dostępna na Netfliksie od 16 grudnia.
Magda Drozdek, dziennikarka Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o "Wednesday", czyli najpopularniejszym serialu Netfliksa ostatnich tygodni, najlepszych (i najgorszych) filmach świątecznych oraz przeżywamy finał 2. sezonu "Białego Lotosu". Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.