Czy warto wybrać się na ''Skyfall''? Przeczytajcie naszą recenzję!
W piątek, 26 października 2012, do kin wchodzi 23. odsłona przygód Agenta Jej Królewskiej Mości.
Warto czy nie warto?
Kontynuacja kultowej serii, którą 50 lat temu zapoczątkował „Doktor No” z Seanem Connerym w roli głównej, jeszcze na długo przed swoją premierą wywołała dreszcz emocji wśród fanów.
Po raz trzeci w Jamesa Bonda wcielił się niezrównany Daniel Craig, który w 2006 roku wraz z „Casino Royal” na dobre odmienił oblicze Agenta 007. Jak zapowiedział reżyser „Skyfall”, Sam Mendes, w najnowszym filmie nie zabraknie niespodzianek i zabawy konwencją.
Czy w takim razie „Skyfall” przypadnie widzom do gustu? My już wiemy! Przeczytajcie naszą recenzję.
Zmiany i przemiany
"Skyfall" to tytuł złowrogi i symboliczny. Czy w nowym Bondzie niebo rzeczywiście upada? Metaforycznie - tak.
Przewodnim motywem filmu jest upływ czasu i konsekwencje tego procesu. Zmienia się ciało, które przestaje być bezawaryjną maszyną; zraniona lub ciężko doświadczona przez los dusza gorzknieje, staje się pełna wątpliwości. Świat, który nas otacza także przechodzi niekiedy przerażającą transformację. Kwestionowane są dotąd nienaruszalne więzy: lojalność wobec kraju, wartość służby.
Stare jest nieustannie konfrontowane z nowym: także na płaszczyźnie obsadowej. Pojawia się nowa postać - grany przez Ralpha Fiennesa agent Gareth Mallory, nowy aktor wciela się także w legendarnego Q. Nieobecny w dwóch poprzednich obrazach z Danielem Craigiem, ale doskonale znany z pozostałych filmów serii, był zwykle nobliwym starszym panem, podsuwającym Jamesowi wymyślne gadżety.
W "Skyfall" gra go natomiast młody, wystylizowany na komputerowego geeka Ben Whishaw, który symbolicznie przeprowadza Bonda od ery wybuchowych długopisów w świat mniej krzykliwych, ale bardziej skutecznych technologicznych udogodnień.
Nowe szaty Bonda
Bond w "Skyfall" dąży konsekwentnie drogą, na którą wkroczył po obsadzeniu Daniela Craiga w "Casino Royale".
Do legendy kobieciarza i gentlemana z licencją na zabijanie film Martina Campbella dodał mrok, psychologiczne pogłębienie i niejednoznaczność. Seria przeszła transformację: od stylowej ale powierzchownej strzelanki do wciąż popularnej, ale znacznie bardziej wysublimowanej scenariuszowo, realizacyjnie i emocjonalnie produkcji.
W filmie Sama Mendesa nowe szaty Bonda zostały skrojone z równie wielką finezją i szacunkiem dla zaproponowanego przez Campbella stylu. Zarówno wizualne jak i narracyjne rozwiązania przedstawione w filmie świadomie wykorzystują utarte bondowskie schematy, ale wkładają je bardziej aktualny, nowoczesny kontekst.
Doskonałym przykładem może być sekwencja otwarcia, znak charakterystyczny wszystkich produkcji o Bondzie, która idealnie łączy klimat retro ze świeżymi, pomysłowymi trikami. Uwodzi stworzona według tej proporcji tytułowa piosenka, śpiewana mocno, ale i lirycznie, przez Adele.
Nowa dziewczyna
Równie zmysłowa co tytułowa piosenka powinna być nowa dziewczyna Bonda. Francuzka Berenice Marlohe już od jakiegoś czasu spogląda na nas z rozmaitych plakatów i zdjęć, dlatego kwestia jej urody mogła już dawno zostać zweryfikowana.
Marlohe jest bez wątpienia przepiękna - szkoda tylko, że jej postać, filmowa Severine, pojawia się na ekranie na ledwie kilka minut i po raz kolejny, poza wyglądaniem, nie ma wiele do roboty. Wątek romantyczny (a raczej erotyczny) to najsłabszy, najbardziej wtórny moment filmu.
Chyba już nigdy u boku Bonda nie pojawi się kobieta nie tylko piękna, ale i równie magnetyczna i inteligentna, co grana przez Evę Green niezapomniana Vesper Lynd z "Casino Royale".
Świetny czarny charakter
Nowa Bond Girl nie zachwyca, za to nowy zły charakter - owszem. Grany przez Javiera Bardema Raoul Silva jest demoniczny i bezwzględnie okrutny, a z drugiej strony - liryczny i sentymentalny.
To bardzo teatralna mieszanka, ale choć Bardem gra intensywnie, nigdy nie przekracza granicy śmieszności, ma nad swoją postacią całkowitą kontrolę. Jego interpretacja czarnego charakteru jest z jednej strony klasyczna, a z drugiej daleka od stereotypu.
Wystarczy powiedzieć, że Silva i Severine mają coś wspólnego - oboje próbują uwieść Bonda. Któremu się to udaje, niech pozostanie (jednak mało skomplikowaną...) zagadką.
Oscarowy reżyser i Bond
Widać, że Mendes ma szacunek do Bonda - ale ma też do legendarnej postaci dystans.
Rozumie dziedzictwo, z którym przyszło mu się zmierzyć i tworzy bardzo dobry film o Bondzie (śladowo gorszy jako film po prostu). Nie ma też problemu z humorem sytuacyjnym, co dodaje filmowi lekkości i daje sporo frajdy widzowi.
"Skyfall" ma bardzo zabawne momenty, czasami bawi się samą konwencją bondowskiej sagi - na przykład, kiedy zaraz po agresywnej bójce James Bond wstaje i poprawia wciąż śnieżnobiałe mankiety.
Ale dominującym uczuciem jest tu smutek i poczucie schyłku, pięknie przetłumaczone na język montażu i zdjęć.
Kim dziś jest James Bond?
Twarzą przemiany bondowskiej serii był Daniel Craig, który początkowo budził ogromne kontrowersje: za brzydki, zbyt muskularny, brak mu ogłady i klasy właściwej tej postaci - krzyczały nagłówki. Ale to właśnie ten aktor z powrotem wlał w Bonda życie.
Z tekturowej figurki uczynił postać z krwi i kości, mężczyznę silnego, ale i niepozbawionego wątpliwości, człowieka z jakąś historią, słabościami, niezabliźnionymi traumami.
W "Skyfall" słabości Bonda są wyjątkowo widoczne, nie tylko przez kilka nowych siwych włosów czy blizn po kulach. Mendes nie gloryfikuje 007, niekiedy pozwala mu być niedoskonałym. Bohater ma problem z używkami, jest zmęczony, zrezygnowany... Agent 007 zmaga się nie tylko ze złoczyńcami, ale także z sobą samym. I choć w pewnym momencie po jego policzku spłynie łza, nie będzie to jednak znak kapitulacji, a świadectwo, że serce w tej muskularnej piersi bije jeszcze prawidłowym rytmem.
Bo choć w "Skyfall" wiele jest nowości (np. agent 007 sączący... piwo) to jedno nie uległo zmianie: Bond się nie poddaje. Nigdy.