Dzieło kompletne
Arcydzieło - o filmie Orsona Wellesa mówić inaczej nie wypada. Bynajmniej nie dla zasady. Po dziś dzień "Obywatel..." jest jednym z dwóch, może trzech 'filmów kompletnych' w całym kinie amerykańskim. Można go nie lubić, ale trudo odmówić mu zasłużonej wielkości. To splot artystycznej innowacji z ponadczasową treścią - film monumentalny, a jednocześnie przełamujący kostniejącą estetykę klasycznego Hollywood. Gdy największe studia kręciły wystawne melodramaty ("Przeminęło z wiatrem") i musicale ("Czarnoksiężnik z Oz"), nieznany nikomu geniusz-samouk dostał kontrakt na swój pełnometrażowy debiut. Reszta jest historią.
"Obywatel Kane" to biograficzny trójnóg. Z jednej strony, postać fikcyjna - Charlesa Fostera Kane'a, z drugiej autentyczna - Williama Randolpha Hearsta, potentata medialnego, którego życie posłużyło za kanwę całej opowieści, z trzeciej sam twórca, który stał się nierozerwalny z poprzednikami. Film Wellesa fascynuje z dzisiejszej perspektywy bardziej, niż miał okazję zrobić to w roku 1941. Blisko 70 lat po premierze gołym okiem dostrzec możemy splot zależności, który popchnął uzdolnionego reżysera w kierunku dramatów Kane'a-Hearsta. Pycha? Niegodziwość losu? A może wszystko naraz?
Sam film wydaje się dramatyzacją szczerego wyznania, które płynie prosto od Wellesa - utraciłem niewinność, jestem niewolnikiem świata. Słowem-kluczem jest tu słynna "różyczka" - ostatnie, co Kane wymawia na łożu śmierci. Czym/kim owa różyczka jest? Ostatnia scena, pomimo swej pozornej nieoczywistości sugeruje, że wspomnieniem młodzieńczej beztroski, czasu wolności i nieograniczonych perspektyw. Tego jednego momentu niedocenionej swobody, której wszystkim nam w pewnym momencie zaczyna brakować. Akurat Welles dobrze wiedział, o czym mówi. Nigdy już żadne studio nie dało mu takiej swobody, nigdy już nie nakręcił filmu zgodnego w stu procentach ze swoją wizją.