"Gadam, latam, pełen serwis" - Wierzbięta o Shreku
W najnowszym numerze 'Przeglądu' Katarzyna Długosz rozmawia z Bartoszem Wierzbiętą, ojcem polskiego sukcesu 'Shreka' o porównaniu Jedynki i Dwójki, kultowości powiedzonek z filmu ("Stary, zainwestuj w tic-taki, bo ci jedzie!") i o tym, czy Jerzy Stuhr jest 'polskim, wygadanym, śmiesznym Murzynem'...
02.07.2004 12:30
Zapraszamy do lektury:
"Shrek 2" jest lepszy od pierwszej części?
– Mogę powiedzieć tylko o wersji angielskiej-polskiej, siłą rzeczy nie potrafię obiektywnie ocenić, bo to moja praca. Na pewno jest śmieszniejszy niż jedynka. Tak bywa, że dwójki są mniejszym zaskoczeniem, są mniej odkrywcze niż jedynki. Jednak chyba głównym atutem "Shreka" było to, że był komiczny, a nie ewentualne "głębie psychologiczne", które miał do przekazania. Na pewno dwójka tę ludyczną warstwę realizuje jeszcze lepiej.
Trudniej było tłumaczyć drugą część niż pierwszą?
– Mnie było trudniej. Miałem świadomość, że tym razem moja praca nie jest już anonimowa, jestem kojarzony z tym filmem i widzowie będą mi niejako patrzeć na ręce. Poza tym twórcy oryginału poszli w swoją kulturową zabawę, mniej tu żartów uniwersalnych. Nie mówiąc już o tym, że w pierwszej części sam sobie poblokowałem pewne opcje. Na przykład bajkę o jakimś młynarzu, w krajach anglojęzycznych łatwo kojarzoną, zamieniłem na Żwirka i Muchomorka. A teraz ten młynarz się pojawia na ekranie... No i u mnie nie może być kontynuacji, bo wszyscy widzą, że to nie są Żwirek i Muchomorek. Jestem przerażony, gdy pomyślę, że trzecią albo czwartą część twórcy zaludnią postaciami z mało znanych u nas bajek, które zamieniłem na bliższych nam bohaterów.
To był najtrudniejszy orzech do zgryzienia?
– Wytwórnia Dreamworks postarała się, żeby przypadkiem ten materiał nie wydał się komuś atrakcyjny do skopiowania. W związku z tym pracowałem na kopii, na której nie było muzyki, efektów specjalnych ani kolorów, za to było dużo napisów biegnących przez ekran: "Złapiemy cię, jeśli to skopiujesz". Na dużym ekranie w studiu cała ekipa wpatrywała się w ten czarno-biały obraz, starając się dojrzeć, co tam w ogóle się dzieje. Zastanawialiśmy się, czy po nagraniu nie okaże się, że na przykład w tej scenie właśnie rżną skrzypce, więc nie słychać, co aktorzy powiedzieli, i tak dalej. Rozumiem, że chcieli się zabezpieczyć przed kradzieżą, ale boję się, czy to się nie odbiło na efekcie końcowym.
Cytaty z polskiej wersji "Shreka" krążą jako kultowe powiedzonka. W drugiej części typuje pan jakiś tekst na kultowy?
– Z tą kultowością bym nie przesadzał. Wiele osób mnie przekonywało, że rzeczywiście mówi się cytatami ze "Shreka", ale ja nigdy nie słyszałem. Jest jeden taki tekst w dwójce, z którym wiążę pewne nadzieje, więc prawdopodobnie nic z tego nie będzie, bo moje przewidywania najczęściej się nie sprawdzają. To jest tekst osiołka, a jak brzmi, zobaczymy...
Na ile te teksty są pana, a kiedy pożycza pan jakieś chwytliwe powiedzenia?
– Mogę powiedzieć, że w 90% teksty w filmie są moje, bo tłumaczone treści nie są porażająco odkrywcze. Można na wiele sposobów powiedzieć, że słońce zachodzi. Dokonuję pewnych wyborów formalnych przy tłumaczeniu i do nich jestem przywiązany. Natomiast nie są to moje teksty w takim rozumieniu, że zostały przez kogoś wcześniej napisane, został wymyślony scenariusz, postacie zbudowane psychologicznie. Polskie dialogi nie składają się tylko na przykład z cytatów z naszej kinematografii. Trafiają się dwa czy trzy takie fragmenty na film. To są zwykle słowa, które zaistniały w jakimś zabawnym kontekście, a same w sobie nie są śmieszne. "Dzień dobry, zastałem Jolkę?" to śmieszny komunikat wyłącznie w sytuacji, gdy Jerzy Stuhr wyglądał z szafy.
Skąd czerpie pan inspirację? Notuje pan sobie co ciekawsze stwierdzenia?
– Od czasu do czasu, jak mi się spodoba powiedzonko, deklaruję, że koniecznie muszę je wepchnąć do jakiegoś filmu, ale najczęściej potem zapominam. To, co się dzieje na ekranie, dyktuje wąski margines operacji, które bez kompletnego przekłamania oryginału można wykonać. Jest jakaś sytuacja, treść do przekazania, ramy emocjonalne i psychologiczne bohatera. Muszę się postarać przede wszystkim nie zepsuć oryginału.
Ale często "podrasowuje" pan oryginalny tekst. Kiedy decyduje pan, że trzeba odejść od sztywnego tłumaczenia?
– Często tak robię, gdy zaczynam się nudzić przy pisaniu. Było sporo takich filmów, które podrasowywałem w sposób daleko posunięty. Przykładem jest "Rogate ranczo" Disneya, grane teraz w kinach. W oryginale to film zabawny głównie w obrazie, natomiast w warstwie tekstowej – właściwie nijaki. Najczęściej decyzja "dośmieszenia" czy dodania czegoś to moja inicjatywa. Jeżeli widz oryginału przez pierwsze pięć minut gromko się śmieje, przez kolejne pięć jest zamyślony, wzrusza się, a potem znowu się śmieje, to dobrze by było, żeby podobnie, mniej więcej w tej samej kolejności i równie intensywnie reagował widz polski. Natomiast jakimi to zostanie uzyskane sposobami, to inna sprawa. Bo dubbing w ogóle jest jednym wielkim oszustwem – to jakby próba wmówienia, że film był zrobiony w Polsce. Chodzi o to, żeby złudzenie było możliwie przekonujące.
A nie wydaje się panu czasem, że wprowadzając zmiany, razem z ekipą realizatorów, aktorów tworzycie zupełnie inny film?
– Nie, bo zawsze staram się zachować właśnie ten ogólny przekaz emocjonalny. Pilnuję, żeby film dla małych dzieci taki pozostał, a nie np. zyskał dialogi pisane grypserą dla dorosłych.
Gdyby dostał pan do zdubbingowania telenowelę brazylijską, też starałby się pan podrasować te kwieciste dialogi?
– Był taki projekt, żeby dać mi do zrobienia 200 odcinków "Niewolnicy Isaury", ale z założeniem, żeby adaptować dialogi do polskiej rzeczywistości. Projekt upadł. Byłem do niego całkiem pozytywnie nastawiony, choć bałem się, że przy takiej liczbie odcinków i tempie realizacji nie miałbym czasu wymyślać naprawdę fajnych rzeczy.
Ostatnio sporo filmów animowanych w kinach wypada dużo lepiej w polskim dubbingu niż w oryginale. Tymczasem w badaniach polscy widzowie nadal wskazują jako ulubioną formę tłumaczenia wersję z lektorem, czyli tzw. szeptankę. Jak to wytłumaczyć? Czyżby siła przyzwyczajenia?
– W pewnym stopniu tak. Uważam za nierealne rozpoczęcie w telewizji taśmowej produkcji dobrego dubbingu. Choć jestem jego zwolennikiem. Po prostu nie ma finansowych możliwości ani kompetentnych ludzi, żeby to zrobić w odpowiedni sposób na taką skalę. Dubbing jest drogim przedsięwzięciem, bo jakieś 30% filmu, czyli całą warstwę dźwiękową, dialogi, interpretację aktorską, robi się od nowa. To nie to samo, co przetłumaczyć tekst, posadzić człowieka w kabinie i nagrać, jak czyta. Podejmowano próby robienia dubbingu tanim kosztem i efekt był taki, że widzowie się zrazili.
Jakie są zalety dubbingu?
– Interpretacja aktorska to może najważniejszy element filmu. Lektor skutecznie zagłusza aktorów i naiwnością jest wmawianie sobie, że mimo wszystko mamy do czynienia z oryginałem, bo udaje się usłyszeć jakieś końcówki zdań. Muzyki też nie słychać, a tekst jest wyzbyty emocji – na zasadzie umowy: "a teraz ci powiemy, widzu, o czym oni rozmawiają". Szeptanka to jak film, z którego wycięto całą muzykę, a na dole ekranu dano napisy z zapisem partytury. W dobrze zrobionym dubbingu mamy szansę obcowania z pełnym filmem. Jeśli chodzi o napisy, to często używa się argumentu, że ułatwiają naukę języka obcego. Bardzo chętnie zobaczyłbym kogoś, kto się nauczył języka dzięki temu, że oglądał filmy z napisami. Filmy są po to, żeby wywoływać emocje. A kasety do nauki języków można kupić w księgarniach.
Irytują pana złe tłumaczenia? Siedzi pan w kinie i myśli: ja bym to zrobił lepiej?
– W dubbingu, owszem. Ale najczęściej irytuje mnie nie warstwa tekstowa, tylko kiepska interpretacja. Tak naprawdę to technika, w której tekst jest ukryty. Jest mi bardzo miło, gdy ludzie uważają, że piszę dobre dialogi, ale mam świadomość, że oceniają końcowy efekt – cały film, a nie moje teksty. W dubbingu muszą się dobrać cztery osoby: autor tekstu, aktor, reżyser i dźwiękowiec. Inaczej efekt jest opłakany.
Zawsze pisze pan pod aktora, który będzie grał daną rolę w polskiej wersji?
– Na pewno na te kilkaset ról, które przetłumaczyłem, było kilka, gdy nie miałem pojęcia, kto to będzie grał, zwłaszcza małe epizody. Natomiast w filmach kinowych wiem, kto będzie się wcielał we wszystkie role pierwszoplanowe. Przydaje się wiedza, czy u danego aktora mogę liczyć na przykład na abstrakcyjne poczucie humoru, czy nie, czy to jest ktoś sprawny emisyjnie i będzie w stanie mieścić szybkie komunikaty, i tak dalej.
Co w takim razie z zachowaniem charakteru dubbingowanej postaci?
– Właśnie od tego jest reżyser, żeby dobrał odpowiednio aktora, który tę ciągłość zapewni...
Ale przecież Osioł w wykonaniu Eddiego Murphy'ego i Osioł w interpretacji Jerzego Stuhra to dwie zupełnie różne postacie.
– W tym wypadku wszyscy zaangażowani w ten projekt wiedzieli, że nie ma co równać do oryginału. Bo w Polsce nie ma typu człowieka "wygadany, śmieszny Murzyn". Można by się uprzeć oczywiście. Powiedzmy, że znajdujemy jakiegoś czarnoskórego studenta aktorstwa w Polsce i on zagra kogoś, kto mówi po polsku, ale z murzyńską naleciałością... Straszne. Rola Osła była w dużej mierze w gestii pana Stuhra. Natomiast nie zmienia to faktu, że mamy jeszcze obraz i do niego trzeba równać – nie można grać zadumy, gdy osiołek na ekranie jest akurat rozbrykany i radosny. W tym sensie charakter postaci jest zachowany, bo nie da się po prostu od niej uciec.
Jak trafił pan do dubbingu?
– Miałem szczęście. Ktoś mi zasugerował, że mógłbym spróbować swoich sił w tłumaczeniu filmów w Studiu Start. Pamiętam, jak dziesięć lat temu, jeszcze jako student lingwistyki stosowanej, byłem na rozmowie z szefem Pentora, który tłumaczył mi, jak wielką odpowiedzialność biorę na siebie przy tłumaczeniu ankiet oraz że jestem zobowiązany do zachowania tajemnicy służbowej i niezdradzania, ile osób odpowiedziało: "Tak, cieszę się ze swojej komórki" albo "Nie, nie cieszę się ze swojej mikrofalówki". Miałem wtedy wrażenie, że złapałem Pana Boga za nogi. Jak pomyślę, jaką drogę zawodową od tego przeszedłem, to mam chyba z czego się cieszyć. Początkowo tłumaczyłem filmy przyrodnicze i dokumentalne dla kanału Planete. Potem zająłem się filmami fabularnymi, a później dano mi dubbing do spróbowania i okazało się, że mam dość cierpliwości, żeby przebrnąć przez ten okres techniczny i czegoś się nauczyć po drodze.
Zwykle jest pan przedstawiany nie tylko jako tłumacz, ale też dialogista.
– Jeśli się posłucha dialogów w "Shreku", to wiadomo, że naszych odniesień kulturowych w oryginale nie było. Ja je wymyśliłem, więc w tym sensie nie jestem już tylko tłumaczem. Oprócz tej miejscami nudnawej i irytującej pracy przy komputerze w domu mam jeszcze ten etap, kiedy widzę, jak tekst zaczyna żyć. Mam okazję uczyć się od aktorów, którzy o niebo lepiej niż wszyscy polscy dialogiści wiedzą, co to jest żywy język, bo to materia, którą operują. Dzięki tej pracy zacząłem pisać dialogi i scenariusze i przestałem czuć się tłumaczem sensu stricto.
Ma pan szczęście do tłumaczenia dobrych filmów. A czy był jakiś, który chciałby pan przetłumaczyć, ale nie dostał się w pana ręce?
– Zawsze powtarzam, że takim filmem jest "Epoka lodowcowa". Głównie dlatego, że był to bardzo dobry film w oryginale i połowę sukcesu miałbym w kieszeni. A poza tym miło byłoby stwierdzić, że praktycznie zmonopolizowałem animowane produkcje komputerowe...
Rozmawiała Katarzyna Długosz
Tymczasem rel="nofollow">ZAPRASZAMY DO NASZEGO SERWISU SPECJALNEGOZAPRASZAMY DO NASZEGO SERWISU SPECJALNEGO